poniedziałek, 23 grudnia 2019

Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"


Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie szargająca psychikę i nerwy czytającego. Taka jest literatura makabry i groteskowo dobrego horroru, wysmakowanego dzieła, w którym pod względem gatunku lęk, strach i inne negatywne odczucia odgrywają znaczącą rolę, dotykając sfery psychicznej stabilności i bezpieczeństwa czytelnika.

Horror, jaki by nie był, zawsze w jakiś sposób oddziałuje na ,,indywidualnego” entuzjastę. Zło, plugawe nieczyste siły. Chłód, który jak wampir energetyczny odbiera moc życia, czyniąc je paradoksem, czy katatoniczny, nieznający miary ślepy lęk. To i wszystko inne, tak prężnie kojarzone pod ogólnym szyldem ,,literatury grozy”, zbyt często przyjmuje charakter tudzież znaczenie zjawiska zbiorowego, jakby horror zawarty w kontekście powieści miał wywrzeć wrażenie na grupie odbiorców, a dopiero wtedy opinie i nastrój grupy przejdą na jednostkę, wczuwającą się w charakter dzieła indywidualnie. Osaczenie, wymierzenie na cel i w końcu trafienie. Tak musi działać ponadczasowość jeśli chodzi o wywarcie głębokiego a nie powierzchownego i płytkiego oddziaływania, i wydźwięku na pogrążonym z pasją w lekturze czytelniku - w ujęciu literatury grozy, makabry, a także przy innej rodzajowości literatury pięknej i popularnej.

Pisarzem może zostać każdy, naprawdę. I nie jest to zbyteczne pustosłowie i miałkie, ot tak, pierwsze lepsze stwierdzenie. Można pisać dla siebie, dla rodziny, i umieszczać swoje ,,wypociny” na blogu i forach. Można wysyłać próbki tekstów do redakcji różnych czasopism i wydawnictw. Jednak nie każdy zostanie artystą, Mozartem pióra i mistrzem z prawdziwego zdarzenia, którego twórczość jest wyrazem prawdziwej pasji do tego co się robi, i dla kogo się to robi - jakby miłość do pisarstwa i oddanie twórcy potrafiło tworzyć nowe wymiary. W gatunku horroru i thrillera, pośród mnogości powieści, opowiadań, wyłaniających się spod pióra multum pisarzy, trudno jest być tym kimś, kto wywrze wpływ na całe pokolenia czytających dzieła tego gatunku, jak i na pojedynczego odbiorcę. Groza w prozie to element cierpki i trudny nie tylko dla twórcy, ale i ewentualnych czytelników, bowiem beletrystyczny horror jest wymagający dla obu stron. Owszem, lubimy się bać; lubimy odczuć ,,na własnej skórze”, przynajmniej w formie książki, sięgające w głąb ciała i umysłu, potwornie paraliżujące przerażenie, jednak przy tym gatunku czytelnik potrafi być równie wybredny, co i przy innych odmianach literatury popularnej. Od twórców horrorów, dreszczowców i kanonicznej, groteskowej powieściowej makabry, zdaje się, żądamy coraz więcej i więcej, tak aby za każdym razem, wraz z kolejnym dziełem pisarza, którego cenimy i główną twórczość śledzimy, móc przestraszyć się ,,nieco inaczej”. Nie lubimy powtarzalności, a jeśli ją tolerujemy, to głównie przez fakt, że książki twórcy muszą wylewać z siebie tę poszukiwaną odmienność fabularną, ale wetkniętą w to również uniwersalność koncepcyjną. Może być to zbyt szalone, ale lubujący się w horrorach czytelnicy są bardzo wybredni. Bo to, co miało być tym napięciem, grozą, suspensem i nagłym zwrotem akcji, może w danej powieści wykonać obrót o 180 stopni, stając się w oczach czytelnika farsą i groteską, która po prostu śmieszy.




Przy pisaniu horrorów twórca musi ,,oddać się” tej powinności na tyle, żeby emocje odseparować od świata zewnętrznego i przelać je na karty powieści. Mówi się, że niektórzy wielcy twórcy literackiego horroru, thrillera czy smętnego, zatracającego zmysły chwytającego za książkę ochotnika, dreszczowca, musieli zajrzeć samemu złu w oczy, wręcz przeżyć coś podobnego, co bohaterowie ich pozycji; tak daje się światu rzeczywiście coś wyjątkowego. Bo dla chwytającego za pióro pisarza, kluczem do kreacji porządnego, charyzmatycznego, enigmatycznego i ponadczasowego, z perspektywy zbiorowości ludzkiej i jednostki, dzieła z gatunku grozy, jest umiejętność zrozumienia, również osobniczego przeżycia i zmierzenia się z problemem, tego, co pragnie się przekazać i w odpowiednim tonie w swym dziele wyłonić. I w tym między innymi tkwi sekret z pozoru cichego, spokojnego H. P. Lovecrafta, giganta beletrystycznego horroru, mistrza makabry i niepokojącej tajemnicy, łączącego w swych tworach główny element grozy, lęku, niepokoju z obrzędami, mitami i wierzeniami. O Lovecrafcie niekiedy mówi się, że w swe opowiadania i powieści przelał chyba całe prastare, wieczne zło, całą zasobność fluktuacji negatywnych sił, które w ogóle można sobie wyobrazić.



Wśród korzystających z dorobku H.P. Lovecrafta – jako inspiracji jego dokonaniami na polu literatury grozy jest nie tylko wielu współczesnych mistrzów pióra tego rodzaju prozy, ale i multum scenarzystów filmowych, serialowych i co najciekawsze, komiksowych. Do tych ostatnich należy Brytyjczyk Alan Moore, postać ekstrawagancka, lecz dla kultury komiksu wielce zasłużona. Z wyglądu przypomina on doświadczonego czarodzieja, heavy metalowego wokalistę lub nieco mniejszą i chudszą wersję bujnie zarośniętego Rubeusa Hagrida z kanonicznego Uniwersum Harry’ego Pottera. Moore paradoksalnie stanowi przeciwieństwo do stanowczego, przypominającego klasycznego bywalca wyższych sfer lub profesora racjonalistę, ubranego przeważnie w garnitur, mistrza horroru, H.P. Lovecrafta. Tych panów jednak coś łączy, a pomostem pomiędzy nimi samymi – ich charakterami i twórczością – stał się między innymi pewien komiks pod tajemniczym, iście proroczym tytule: "Neonomicon", który oddającymi lovecraftowski klimat rysunkami doprawili Jacen Burrows i Juanmar. Co ciekawe horror w wydaniu historii obrazkowych nie jest czymś zwykłym, w sensie – naturalnym. Komiks bowiem kojarzony jest z ideą superbohatera – ostatnią tarczą ludzkości przed mocarnym superłotrem. Jednak, jak to w życiu bywa, pozory mylą. To, co w "Neonomiconie", jako sekwencyjnej historii obrazkowej, czyli komiksie, zrobili Alan Moore i ożywiający rysunkowo komiksy rysownicy i koloryści, przechodzi największe pojęcie, ba, typowo ,,stereotypowe pojęcie” komiksowej miary. Taki zabieg to coś będącego niczym solidne obalanie mitu odnośnie tego, jaka powinna być opowieść graficzna – jak rysowana i określana przez pryzmat odpowiedniego narratora.



"Neonomicon" to wędrówka prosto w pułapkę mroku; to podróż, po której odbytym akcie można dostać wątpliwości wobec tego, jak definiować rzeczywistość i realność własnego istnienia. Ciężko objąć w ramy psychologiczno-refleksyjne ów komiks, poza tym, że wiadomy jest wpływ Lovecrafta na całą rozpiętość historii - od samego początku aż do ostatnich dość szerokich ezoterycznych, egzotycznie mrocznych, spaczonych -niekonwencjonalnie w ogóle w całym komiksie kreślonych - plansz. Jako główny bohater pierwszego aktu komiksu, Aldo Sax jest obłędnie zgorzkniały, cierpki; to mająca wypaczony od pracy umysł, osoba, która twierdzi, że wszystko jest w porządku, że w sumie wisi jej to, czy w kiblu opuszczonego, starego hotelu, w którym przebywa na misji, na kurku kranu umywalki zalegają strzępki gówna, a w pokoju obok schizofreniczka trajkocze jak najęta. I tu zimny stonowany kontekst napięcia daje się czytelnikowi we znaki, szczególnie gdy Aldo wyrusza na poszukiwanie kogoś łączącego trzy sprawy brutalnych morderstw, które bada – może świadka lub nawet mordercę. Sam Sax stosuje tzw. teorię anomalii, twierdząc, że ,,niby” zwykłe, tak okrutne, że prawie karykaturalne, morderstwa, z którym się zetknął da się wyjaśnić czymś nadnaturalnym. Odkrywa on, że być może stoi za tym tzw. ,,Akla”. Sądzi, że ,,Akla” jest narkotykiem nowej generacji. Jednak ,,Akla” to coś innego, coś prastarego, przedwiecznego, zatraconego. To język starożytnych, przedwiecznych. I tym językiem za niedługo oczaruje go pewien ,,jegomość" Johnny Carcosa, który nie podaje mu narkotyku, lecz wypowiada do ucha zastraszające słowa. I tu na scenę wydźwięku komiksu wkracza sam Lovecraft, gdyż sama ,,Akla” jest nawiązaniem do jego twórczości. Dźwięk słów, niesynchronicznych, brudnych, zagmatwanych określeń, niczym pradawne zaklęcie wywraca osobnicze pojęcie Saxa o świecie. Mężczyzna popada w niewytłumaczalne szaleństwo, lecz z jego perspektywy jest to niczym nagle objawiona prawda; niczym głębia natury rzeczywistości, która się wybudziła, która jest i która będzie odtąd wiecznie. Nic jednak nie wytłumaczy tego, że ta ,,głębia" popchnęła go do morderstw, zatracenia się i trafienia do Azylu Psychiatrycznego. No tak, w końcu to wymowna, ciężka pierwsza część niniejszej adaptacji twórczości Lovecrafta i jego tajemniczego Necronomiconu.



Druga część pracy Moore'a i grafików, czy jak kto woli drugi akt komiksu to bardziej rozbudowany wątek śledczy, łączący w kwestii fabuły ciężki momentami obrazoburczy wątek seksistowski. Mało tego, razem wszystko to scala makabra, prawdziwa jatka psychologiczno-fizyczna – ot taka skrajna obsceniczność, przez co ciężko było ,,zdrowo na umyśle" przebrnąć. W końcu to Lovecraft, który jest w tym komiksie narzędziem, za pomocą którego rzeźbi się płaszczyznę psychologiczną i narracyjną "Neonomiconu", a praktycznie całą jej rzecz. I tak, po tym, co główna bohaterka – jeśli tak ją można nazwać, a jest ona tym czym nie chciałby Lovecraft aby była; po tym kogo straciła w patologicznym ,,występie” w sekcie wyznawców kultu ,,siły Akli”, bo ciężko jednoznacznie zgadnąć czym ta metafizyczność tu dokładnie była, można śmiało stwierdzić, że Lovecraft jest tak samo istotny w rzeczywistości fikcyjnej "Neonomiconu" i naszej prawdziwej, doświadczanej przez nas samych macierzy wszechrzeczy. Praca Moore’a, Burrowsa i Juanmara zaintrygowała mnie na tyle, że chcę, może nawet pragnę, więcej i więcej mrocznej i odważnej strony komiksowej kultury. Pora na jeszcze większe zszarganie sobie nerwów i zdeptanie psychiki lovecraftowskim buciorem; pora na rozszerzenie komiksowego tym razem, Uniwersum mistrza makabry i horroru, H. P. Lovecrafta, w wykonaniu Alana Moore'a i innych.


W obronie "Star Wars: The Rise of Skywalker". Nie takie znowu... przesycenie Mocy

"The Rise of Skywalker", to ponad wszelką wątpliwość film zupełnie inny niż wszystko to, co mogłoby pojawić się w naszych wyobrażeniach odnośnie wieńczącego 42 letnie kanoniczne kinowe Uniwersum Gwiezdnych Wojen filmu. Żadne określenie, emotikonka, i nie wiadomo jak długie ,,wypracowanie" nie wyrazi mojego, jak i zapewne wielu z was również, zaskoczenia odnośnie tego, co przedstawił nam obraz J. J. Abramsa, Epizod IX Star Wars. A był to porażający, zaskakujący film, jakby w finiszu Sagi Skywalkerów miało wydarzyć się tysiąc rzeczy naraz, z tysiącami różnych wątków i emocjami temu towarzyszącymi. Jeden seans Epizodu IX w formacie IMAX 3D z napisami nie wystarczy, aby zrozumieć wszystkie pomniejsze i te większe wątki, historie, informacje bądź całe multum aspektów realizacji filmu poprzez pracę kamery czy inne technologie, tu przestawione. Na ten moment, po projekcji Epizodu IX mój fanowski umysł jeszcze stygnie. To było przeżycie, które ciężko ująć w skali jakiekolwiek oceny. Filmowi daję przysłowiową najwyższą notę, głównie za względu na to, że jest to nadzwyczajne, ciężko porównywalne z czymkolwiek z Uniwersum Gwiezdnych Wojen, widowisko, ot niebotyczne dzieło, zwieńczenie, lecz nie podsumowanie, dziewięcio-częściowej kanonicznej Sagi Skywalkerów. Coś niebywałego... Przesycenie Mocy i niesamowitości w jak najbardziej pozytywnym sensie! To rozrywka, którą miał się zachwycić świat, a głównie widz znający Gwiezdne Wojny z perspektywy głównych kinowych Epizodów. I tak, w ujęciu globalnym zachwycił się, jednak wciąż fandom tego Uniwersum jest najbardziej toksyczną geekowską subkulturą, stąd takie a nie inne w skali globu oceny "The Rise of Skywalker". 



"The Rise of Skywalker", jako, zwieńczenie a nie podsumowanisme Sagi Skywalkerów: Epizodów filmowych Star Wars, od I do IX, zakończyło się intrygująco, niekonwencjonalnie i tak, dziwnie, że nie wiadomo czy bardzo dobrze, czy w odbiorze bardziej w przesunięciu ku czemuś neutralnemu. Rey uruchamiająca miecz świetlny, którego klinga syczy i jarzy się na intensywnie żółtawy kolor, sprawia, że my widzowie i fani Uniwersum Gwiezdnych Wojen nagle zdajemy sobie sprawę, że, na naszych oczach staje się ona strażniczką Jedi. I mówiąc krótko, to bardzo odpowiedzialna rola, nie oznaczająca dla Rey stania na straży Mocy - pilnowania stanu równowagi w jej naturze. To bycie czułym na zagrożenia i reagowanie na przebudzenie się bądź zwiększoną aktywność Ciemnej Strony Mocy. Zakończenie 42-letniej galaktycznej Sagi - dosłownie ostatnie jej ujęcia, które widzieliśmy w "The Rise of Skywalker", wybrzmiały w tymże filmie genialnie! To swego rodzaju ukłon w stronę Klasycznej Trylogii kinowych Epizodów Star Wars, głównie ku roli Obi-Wana Kenobiego, oraz przekazanie warty nowemu pokoleniu Jedi, aby pilnowali oni Galaktyki przed każdym zagrożeniem, które widać za horyzontem. Takowe zwieńczenie Sagi Skywalkerów nie oznacza, że dla postaci Rey nastał definitywny koniec. Ciemna Strona Mocy w takim samym stopniu buduje Galaktykę, jak jej Jasna Strona, tworząc równowagę. Ciemność, zło, one nigdy nie znikną, a Rey - jeśli "Lucasfilm Ltd./Disney" będą chcieli ,,pociągnąć" jej wątek w kolejnych, kontynuujących Sagę Skywalkerów filmach - za kilka lat znów może zaszczycić nas swoją obecnością na wielkim ekranie.
A jak wyjdę z oceną “The Rise of Skywalker" ?

Konkretna dosadna, najwyższa nota: 10/10... Było to widowisko w którym znalazły się wszystkie możliwe do wyobrażenia środowiska i ekosystemy Z Uniwersum Star Wars o prostu, cieszę się, że żyjąc te prawie trzydzieści wiosen, jestem świadkiem końca jak i początku pewnej ery w dziejach popkulturowej egzystencji Uniwersum Gwiezdnych Wojen.

Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"

Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie sza...