sobota, 16 lutego 2019

Pierwociny mroku okalające ludzkie nieszczęścia. Kilka słów o pierwszych odcinkach serialu "Nawiedzony dom na Wzgórzu".

Odczuwalna głębia tajemnicy oraz niespokojnego dramatu; woal misternej mgły, zawiesiny cienia i mroku, które spowijają "Nawiedzony Dom na Wzgórzu", to niesłychanie istotne, dopełniające tę serialową produkcję składowe. 10-cio odcinkowy jak na razie obraz Mike'a Flanagana jest złożonym, specyficznym fluidem - czymś więcej niż kolejnym tworem od Netflixa. "Nawiedzonego Domu na Wzgórzu" nie da się doświadczać, jeśli jest się ,,empatą", kimś wrażliwym na odczucia psychiczne i emocjonalne innych osób, które zakrapiane są przemożnym, przytłaczającym - którego nie ratuje więcej ,,chwyconego" przez kamery światła - mrokiem. Serial Flanagana jest niczym wampir energetyczny; obejrzałem 3 odcinki jego pierwszej serii, i czasami miałem ochotę wyłączyć telewizor, schować się skulony w kącie, przykryć kołdrą i poczekać aż mrok odejdzie. To wszystko daje oglądającemu, chwytającemu niezbadane i mrok: intymne odczucie zagrożenia bezpieczeństwa, czyli nic innego, jak wykładanie na stół kart w postaci czystego waloru serialu.

Po trzech - o czym przed chwilą wspomniałem - obejrzanych przeze mnie odcinkach adaptacji powieści mistrzyni grozy i królowej makabry, Shirley Jackson, "Nawiedzony Dom na Wzgórzu", enigmatyczna aura serialu, niestrudzenie, wciąż trwa; ba, zdaje się ona tylko wzrastać. Chwilowe stagnacje akcji, a tak naprawdę akcji, jak na horror, czy dramat przystało po prostu tu nie doświadczymy, są wytłumaczalne: klimat serialu utrzymuje się wokół wspomnień - retrospekcji oraz teraźniejszości wydarzeń, co splata i buduje fabułę gęstego od przytłoczenia i mroku, horroru.






Nazwijmy to ,,mechanizm" konceptu fabuły i jej odtwarzania, bo w "Nawiedzonym Domu na Wzgórzu" każda minuta serialu, każda większa sekwencja danego odcinka, nawet jej osobnicze, intymne łączenia i przejścia oparte o prywatne koleje losu i dramatyczne przeżycia bohaterów tworzą jeden idealnie współgrający ze sobą kolektyw, jest dość istotnym elementem i wyraźnym znakiem rozpoznawczym serialu. Oglądanie pierwszych trzech odcinków wyzierającego czymś kusząco tajemniczym i złym, widowiska, było niczym czytanie niezwykle mrocznych, dosięgających pierwocin ciemności i zbiorowiska negatywnej siły, opowiadań, czy noweli Lovecrafta. Dalej, nie wiem czego się w eterze tego serialu spodziewać; nie wiem, jak bardzo kolejne epizody produkcji wedrą skrajny chłód w przestrzeń wokół mnie, obniżając temperaturę do dogłębnie paraliżujących, niskich wartości. W odczucie stałości psychicznego bezpieczeństwa widza uderza upiornie dobry, zakrawający na ciężki do wyczucia, sposób bezpośredniego, jak i po części pośredniego wywoływania w nim odczucia strachu. W drugim odcinku, w sytuacji, gdy właścicielka zakładu pogrzebowego i jedna z głównych bohaterek, która przeżyła ,,tamtą noc" w Hill House, Shirley Crain, próbuje przekonać jakiegoś chłopca (syna klientów), aby pożegnał się z babcią i zobaczył jak będzie wyglądać na pogrzebie, przenosimy się do prosektorium, gdzie właśnie Shirley ,,balsamuje" babcię chłopca, przygotowując ją do uroczystości. Widok zmarłej staruszki, jej suchej skorupiałej skóry, zaszytych ust i zapadniętych oczu - o kolorze ciała już nie wspomnę - był zatrważający. Flanagan wykorzystuje cały wachlarz możliwości, aby pokazać czym może być tajemnica, dramat, horror, groza.





Aż cały drżę w niekontrolowanych spazmach z myślą o tym, co w przestrzeni serialu będzie dalej miało miejsce; jak wydarzenia z przeszłości, które wydają się być tak cierpkie i przytłaczające, jakby ich wybiórcze ,,wtedy", ,,wczoraj", ,,2 dni wcześniej", wychwytywała niejasna mroczna siła, subiektywny żywiący się szczęściem ludzi byt, połączą się z ,,teraźniejszą" linią fabuły.

Z racji tego, że nie wiem, co wydarzy się w dalszych 7-miu epizodach "Nawiedzonego Domu na Wzgórzu", serial ocenię na 9/10. Dla mnie jest to wybiórcze, inne, awangardowe, obłe i mroczne arcydzieło! Na takich klimatach prawdopodobnie wzorował się Stephen King, szukając inspiracji do swoich powieści.

,,Ty jesteś burzą...Frank". Recenzja drugiego sezonu "Punisher" od Netflixa

Frank Castle to ikoniczna postać "Uniwersum Marvela". Dzięki niemu, a tak naprawdę dzięki jego drugiemu ja - Punisherowi, którym staje się Frank, w wyniku tragicznych wydarzeń dotykających jego rodzinę: strata córki, syna i żony, przez głupi bezsensowny akt agresji, pomiędzy którego strony się wdarli, "Marvel" nabrał porządnej, surowej, nie tak cukierkowej strony; brutalny, bezprecedensowy niczym ,,najpierw obijam wrogom mordy, potem zadaję pytania", styl, który prezentował Punisher, a wszystko w imię zemsty, wyrażenia manichejskości i osobistego, cierpkiego wewnętrznego bólu, który ,,dociskał Franka do ziemi", spowodowanego utratą bliskich, wywołał na czytelnikach tego Uniwersum niebotyczne wrażenie.



 
Oglądając 1-szy odcinek drugiego sezonu "The Punisher" odniosłem wrażenie, jakbym miał przed oczami zupełnie innego Franka Castle. Innego niż na przestrzeni całego poprzedniego sezonu. Nazwa pilotującego najnowszą serię produkcji odcinka, czyli "Przydrożny Blues" świetnie pasuje do tej ,,samotni" - pokuty, zapomnienia, tułaczki i nostalgii Franka, którą w ogóle rozpoczynamy ten odcinek, ba, którą w wyjątkowy sposób określamy pozytywną ,,inność" adaptacji komiksowych realiów, tworzonych od wielu lat przez "Netflixa".


Jednak określenie ,,przydrożny blues" paradoksalnie wzmacnia to, co na przestrzeni całych 52 otwierających drugi sezon "Punishera", minut, miało miejsce. A czegoś takiego, zwłaszcza zwartych brutalnych potyczek w stylu obijania mordy na śmierć i życie w nielegalnych walkach w klatkach, jakby Frank był wściekłym, spuszczonym ze smyczy ogarem, jeszcze nie widziałem. To była zwykła knajpka u pierwszej lepszej ,,Moly", ,,Loly" itp., w której grano klimatycznego nostalgicznego country bluesa. Lecz, jak zwykle, Franka, tak jak Jack Reachera, kłopoty same musiały go wyciągnąć z tej ni to zadumy, ni to zapomnienia. W pewnym momencie aż zabolał mnie brzuch, a żółć podeszła do gardła, jakbym miał tam gule zbitych kłaków i nie mógł przełknąć cierpkiej śliny i złapać oddechu. To była ta chwila, w której Frank rozkwaszał spodem trzonu dwururki facjatę jakiegoś dryblasa, uderzając w nią raz za razem, robiąc z podłej mordy prawie że zbitek pokruszonych, zakrwawionych, rozmemłanych kości; vendetta jakiej mało.

Z odcinka na odcinek Frank Castle na tle wielu postaci - wyłączając z tego zestawienia Amy, z którą mimo różnych perypetii stworzy on tak silną, prawie że ojcowską, więź - wypada dość intensywnie, zbyt agresywnie, co jest do bólu dobre, co można oglądać godzinami. Frank staje się jak Sędzia Dredd, ogłasza wyroki i jednocześnie je egzekwuje; Frank a.k.a ,,I am the law!". Miałem wątpliwości, czy ,,Pielgrzym", którego nie do końca powinno nazywać się chrześcijańskim fundamentalistą - bo to, co robił i jak robił wykonywał ze swoich powodów, oraz czy Jigsaw nie będą bledli przy Punisherze, stanowiąc słabe dalsze tło w stosunku do całego wachlarza jego poczynań. Nie wiedziałem, czy te postacie będą godnymi jego osoby, tak jak Wilson Fisk był prawdziwym Nemezis Daredevila, łotrami. Jednak będąc przy finale drugiego sezonu, w okolicach 11-12 odcinka, w końcu się przekonałem: ,,Pielgrzym" tak, a Russo nie. 




,,Ty jesteś burzą" - tak prosto, z szacunkiem ujmująco podkreślającym osobowość Franka akcentem, powiedział John a.k.a ,,Pielgrzym", w ostatnim odcinku drugiego sezonu "Punishera" do Castle'a, który okładał go pięściami i ciskał krawędzią gaśnicy w czoło, gdy razem przy blaszanej, metalicznej przyczepie, gdzieś w nowojorskiej miejscówce, którą Frank wraz z Amy traktowali jako tymczasowe schronienie, próbowali ,,wyjaśnić" sobie ostatnie ,,niedopowiedzenia". To jasno podsumowuje to kim stał się, i jako kto dopełnił się Frank Castle, zresztą zwrot ,,ty jesteś burzą" dobrze odnosi się do nierównego, momentami tajemniczego przebiegu i charakteru całej najnowszej serii tej produkcji. Wiele postaci i osobistości netflixowskiego "Punishera", jak np. John, bo ta nieprzenikliwość w odczuciu jego emocjonalności, zachowania i motywów, które gdzieś odgrywał on obie w umyśle była rzeczywiście dziwnie odczuwalna, pasująca do idei i postępowania, które prezentował Frank. Nie mogę jedynie do końca ocenić i zrozumieć związku Kristy i Russo, czyli kto kogo pociągał za sznurki... pociągał na dno. 



Mówiąc krótko, drugi sezon "Punishera" od Netflixa, był czymś więcej niż świetnym widowiskiem; dobrze wykreował on Franka Castle, jako Punishera, który był, jest i powinien być przypisany Frankowi zawsze Oczywiście, Punisher, to najjaśniejszy, najbardziej wartościowy punkt tego serialu! Niesamowite!
 
Drugi sezon "Punishera" oceniam na: 9/10

:mrgreen::mrgreen:


niedziela, 3 lutego 2019

Pozorna normalność, bluźnierstwo, chaos i wzniosła deprawacja ludzkiego umysłu. Kim był Ted Bundy i dlaczego zabijał? Omówienie "Rozmów z mordercą" od "Netflixa"

Ted Bundy, tak na prawdę Theodore Robert Bundy - do odkrycia drugiej strony swojego życia - typowy wchodzący w etap kariery zawodowej młody, błyskotliwy człowiek. Kiedy w 1974r. zaczęły znikać młode, niczemu winne niewiasty, najczęściej urocze studentki, nikt nie podejrzewał, że 28 - letni, sympatyczny, o raczej poetyckiej emanującej wyrachowaniem i spokojem twarzy młodzieniec będzie winny tak plugawym występkom, jak porwania, wykorzystywanie seksualne kobiet, okaleczenie i w końcu mord. Nikt w latach 70-tych nie znał pojęcia ,,seryjnego mordercy". Nikt nie domyślał się, że umysł Teda - o ile można mówić, że działał inaczej i był pozbawiony niektórych części i sprawnych połączeń między neuronami odpowiadającymi za współodczuwanie, emocjonalność, współczucie, troskę o drugiego człowieka i inną gamę typowo ludzkich uczuć - może zboczyć z typowej, normalnej dla zwykłego człowieka ścieżki. Dzięki miniserialowi od "Netflixa": "Rozmowy z mordercą: Taśmy Teda Bundy’ego", który platforma wyemitowała w liczbie 4-ech około godzinnych epizodów 24 stycznia 2019 roku, możemy z nutką odczucia prawie że bliskiego, intymnego kontaktu z Bundy'm, przy wygodnym pozycji na łóżku lub w fotelu przy telewizorze włączyć ów serial i posłuchać historii Teda z perspektywy jego odtwarzanych przez nagrane taśmy wspomnień i opinii śledczych, zwykłych ludzi i różnego sortu specjalistów.


Fiksacja umysłu, implozja psychicznego bezpieczeństwa, jakby miało się wrażenie, że bycie zwykłym człowiekiem nie oznacza, że nigdy nic w nas nie pęknie, że nigdy nie popełnimy jednej lub kilkunastu straszliwych zbrodni. Tak można poczuć się słuchając wypowiedzi Teda Bundy'ego z oryginalnych taśm pochodzących z przeprowadzanych z nim w ,,celi śmierci" rozmów pod koniec lat 70-tych i na początku lat 80-tych XX wieku, rozmów. Normalny, inteligentny, ani nie podłamany, zbyt intonowany i pozbawiony zabójczej cierpkości głos. Kiedy to wszystko w nim pękło? Kiedy pozorna stabilizacja utraciła ramy pojmowania i zmieniła go w człowieka tylko z ciała a z duszy w kochającą bluźnierstwo bestię?

Jestem w szoku, moje bezpieczeństwo psychiczne być może niedługo imploduje. Po raz pierwszy w życiu mam możliwość, w ogóle, posłuchania prawdziwych nagrań, swoistych wyznań Teda Bundy'ego; staje się to nad wyraz ultra-paraliżujące, zaciskające zardzewiały sznur drutu kolczastego wokół rozciętego brzucha i wypełzłych jelit. Człowiek, który mimo skrycia, posiadania jakichś swoich problemów, które - no cóż - ma każdy z nas, który uważany był za, ot normalnego wchodzącego w początek ,,wspaniałej" kariery młodego człowieka, dopuścił się szatańskich, bestialskich czynów. Najgorsze i najbardziej paraliżujące jest to, że choć to zabrzmi prozaicznie - życie Bundy'ego było pozorem, osadem spokoju i stabilności, który ,,na chwilę" okrył jego życie. Czy aby na pewno? Czy jego mózg funkcjonował tak, że każdy neuron, połączenia w siatce neuronalnej, reakcje chemiczne w nim zachodzące były dla jego fizjologii normalne? A może próg odczuwalnego przez niego szczęścia i innych subiektywnych pozytywnych czy negatywnych emocji był dla niego inny, jakby życie było inaczej mu przeznaczone. W końcu to wszystko pękło, albo zwyczajnie: się uaktywniło, iskra zapłonęła, a Ted zaczął mordować. Ciekawe ilu ludzi, ilu ,,przeciętnych Kowalskich" może czekać podobny los? Czy możemy nie wiedzieć kiedy coś w nas w końcu pęknie?

Dlaczego "Daredevil", jako serial stał się tak podchodzącą pod fenomen adaptacją komiksowego Uniwersum Marvela?

Pierwszy i drugi sezon "Daredevila", jednego z najpopularniejszych seriali od "Netflixa" nie tylko zmusiły do refleksji oglądającego, nie tylko stanowiły wersję barwnego, świetnie adaptującego rzeczywistości komiksowe "Marvela", widowiska, ale zdołały wykreować taką postać diabelskiego śmiałka - Matta Murdocka a.k.a ,,Daredevil", że należy rzec, że dostaliśmy serial, w którym Daredevil nie jest ani superbohaterem, ani złoczyńcą, lecz kimś neutralnym, kimś, kto krwawi tylko dla siebie, nie chcąc ciągnąć w bagno, w którym się znajduje swoich bliskich, przyjaciół i całego otoczenia, na które wpływa. Natomiast w trzecim sezonie "Daredevila" Matt i jego alter ego zjednoczyli się w jeden byt, stali się ,,tym, co robię w ciemności", pokładając zaufanie w mrocznej stronie sprawiedliwości.


To jaki stosunek ma główny bohater serialu "Daredevil" do Boga, do wiary, do moralnego oczyszczenia zagubionej duszy nie należy rozumieć przez pryzmat religijności i związku z Katolicyzmem, bo odczucia Matta w tym względzie, w ogóle nie mają z tym nic wspólnego. Przez pierwsze 8 odcinków 3-ego sezonu "Daredevila" Murdock zdaje się - i tu przepraszam za wyrażenie - obrzucać Boga gównem, a mówimy o konfrontacji wiary jako duchowości - drodze do zrozumienia siły wyższej, ufności ku własnemu ,,ja", ku własnej osobie. Matt zdaje się, nie jest religijny; pod koniec 3-ego sezonu uduchawia się, zaczyna rozumieć, że sprawiedliwość nawet ,,ślepa" i samozwańcza musi mieć jakieś granice. Trzeba umieć zwyciężyć nad wrogiem w inny niż zabijając go okrutnie, sposób, pokonując go tak, aby stracił równowagę, psychiczne oparcie, stabilizację w każdy możliwy sposób: emocjonalną, fizyczną itp. W przypadku finałowego odcinka 3-ego sezonu "Daredevila", bo nie tak dawno zresztą skończyłem oglądać serial, i co tu dużo mówić, jestem niezwykle poruszony jego końcem, a było to aż  nadto fascynujące 53 min., Matt zapolował na ,,najcenniejszą" zdobycz, poniżył Fiska, on go psychicznie zmiażdżył, i to w odpowiednim momencie, jakby był dla Matta i "Hell's Kitchen" zaplugawionym robactwem, które trzeba potraktować w odpowiedni sposób. Vanessa, która pojawiła się w 12-tym i 13-tym odcinku trzeciego sezonu była największą wadą Wilsona - kochać kogoś, kogo obecność markuje tylko twoje prawdziwe ,,ja" jest gwoździem do trumny twojego jakże optymistycznie zapowiadającego się, zaplanowanego życia. Nie jestem więc ostatecznie pewny, czy po finale sezonu w ogóle można mówić o zwycięstwie kogokolwiek, dosłownie... kogokolwiek: ,,krew, łzy, żal i walka"; nigdy nie zapomnę sekwencji finałowego epizodu trzeciej serii "Daredevila" rozpoczynającej się od telefonu Matta do Poindextera i przekonania go, że Fisk zmanipulował jego życie zabijając dziewczynę, na której mu w jakimś stopniu ,,zależało" i czyniąc siebie jedyną osobą, której Poindexter może zaufać. Uświadomienie sobie tego przez fałszywego Daredevila poskutkowało zaatakowaniem Fiska i Vanessy na ich ceremonii ślubnej, przy czym wcześniej, Poindexter odmroził porzucone w chłodziarni zwłoki Julie i je ze sobą przywiózł. Dalsze, ostatnie minuty finału serialu, to już czysta przyjemność: muzyka, tempo, styl i techniki pojedynków - mimo drobnej głupotki w postaci złamania kręgosłupa Poindexterowi. "Netflix" skasował "Daredevila" w najgorszym momencie, tracąc gigantyczny potencjał w postaciach Matta Murdocka i jego znajomych, Fiska, czy Bullseye'a. Takiej decyzji nie warto nawet komentować. 



Z drugiej strony Fisk to inteligenty łotr, pasożyt społeczny, wywąchujący na kilometr słabość i niestabilność emocjonalną przeciwnika. To adwokat diabła, piekielny pośrednik i Ojciec chrzestny lub głowa mafijnej rodziny w jednym, który częściej lubi patrzeć jak ktoś zabija z jego zlecenia, niż samemu to robić. "Daredevil" nie jest serialem ,,superbohaterskim". Matt krwawi tylko dla siebie, i sam kiedyś powiedział, że ,,czy jako Daredevil, czy jako Matt Murdock, daleko mu do bohatera". Jako serial jest to raczej adaptacja komiksowego Uniwersum.

„Ray” Nadeem, to jest dopiero postać! Wykorzystanie wątku agenta FBI dla wzmocnienia napięcia i dramaturgii serialu było bardzo dobrą ideą, którą wykorzystano wyśmienicie!


A co do poszczególnych odcinków 3-ego sezonu niniejszym omawianego serialu, odcinek 3-ego sezonu "Daredevila" to jeden z najlepszych jego odcinków, zaraz po walce i ucieczce Matta z więzienia - za co wszystko odpowiedzialny był Fisk:  w trzecim lub czwartym odcinku trzeciej serii produkcji, które zobaczyłem do tej pory; wliczając w to pierwszy i drugi sezon. Odcinek ten wycisnął ze mnie pokłady jakiegoś pierwotnego zaskoczenia; poczułem się jakby po moim kręgosłupie przeleciały pająki ciepłych impulsów elektrycznych, a gęsia skórka ,,zaatakowała" ze wzmożoną siłą. Chyba rozpłynę się w tych swoich abstrakcyjnych nerdowskich doznaniach; no bo, patrząc na wydarzenia 5-ego epizodu, jak tu nie ekscytować się - każdy to robi na swoją modłę - sposobem zapoznania widza z wizerunkiem, który większość oglądających i fanów zna z komiksowego pierwowzoru, z sylwetką Poindextera, zwanego popularnie "Bullseye". A przedstawiono go w genialny ,,ludzki", a nie typowy, kojarzony z genezą jakiegoś superłotra z adaptacji komiksowych, sposób. Psychoanaliza Poindextera, z perspektywy odkrywania ,,kart przeszłości" jego osoby , zakrapianej retrospekcją w surowym, dramatycznym, o kolorze przetartego aluminium, tonie, było tak wyjątkowo inne, a jednocześnie pasujące do charakteru całego serialu, że nie było sekundy, aby nie skupiać się przy tym niemożebnym, ,,psychologicznym" napięciu, na historii Poindextera. Nie mały swój udział w tej kreacji miał Fisk, przez którego perspektywę retrospekcji, którą można zaliczyć do ,,ukrytych mocy" Fiska, podobnych do detektywistycznych umiejętności Misty Knight, poznaliśmy przyszłego daredevilowego Bullseye'a. Fisk składając do kupy postać Poindextera, we odtwarzanych wspomnieniach, które sobie wyobrażał był niczym adwokat diabła, Mephistopheles, obserwujący spokojnie duszę ofiary, którą sprowokuje i którą będzie chciał posiąść.


 
Tak niezwykle dramatycznie wykreowanego serialu z objęciem różnych gatunków i specyficznego napięcia, i na dodatek adaptującego historie komiksowego "Uniwersum Marvela", jak "Daredevil" nie miałem przyjemności jeszcze oglądać. Nie wiem, czy to dobre porównanie, ale Mutt Murdock i jego alter ego wydają się być dobrymi odpowiednikami "Mrocznego Rycerza" z DC, przynajmniej pod wieloma względami: sprawiedliwość, jaka by ona nie była, jaką drogą zdobyta, zawsze musi zwyciężyć.


Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"

Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie sza...