czwartek, 29 listopada 2018

Podróż udręczonego Androida. Recenzja powieści "Blade Runner" Phlipa K. Dicka

W kreowaniu Science-Fiction trzeba wykazywać nie zamkniętą, gdzieś bujającą w obłokach świadomość, lecz spójny otwarty umysł. A to wie każdy twórca powieści, noweli, mniejszych lub większych powiastek w ramach tego gatunku, bez względu na doświadczenie, które go przez życie prowadzi. W fantastyce naukowej, tej mniej realnej, mitycznej, pełnej naukowych banialuk i bełkotu, jeśli ktoś tego chce, jeśli ktoś się uprze, można zaobserwować powtarzające się schematy: otwarta przestrzeń kosmiczna, malownicze planety lub wojna między galaktycznymi pełnymi najnowszych technologii nacjami oraz tajemnicze zjawiska i supermoce. Jednak czy nie jest tak, że w oderwaniu się od szarego technologicznego, rywalizującego na każdym kroku świata, pragniemy zanurzyć się w czystej fikcji, gdzie za fikcję uznamy futurystyczne mało prawdopodobne - typu ,,co by było gdyby” i inne, ludzkie – ale jednak, rozważania, albo osadzone w nieokreślonej czasowo i przestrzennie krainie liczne historie tak bliskie człowiekowi? Przecież każdy z nas zawsze chciał kiedyś sięgać gwiazd.

W niniejszym rozważaniu nie chodzi o sięganie gwiazd niczym palcem Bożym, dosłownie i w przenośni, czasami wszędzie, gdzie by nam się zamarzyło. Bywa i tak, że ważniejsze są bliższe cele, wartości, idee bardziej ,,ludzkie”, poddane obróbce w literackiej fikcji, skonfrontowane z wizją przyszłości, w której niekoniecznie człowiekowi musi układać się, tak jak należy. Wręcz przeciwnie, w nieokreślonej brudnej, będącej drwiną z życia ludzkiego przyszłości, o zrozumienie swojego miejsca w świecie mogą bić się jednostki bliskie ludziom – mechaniczne roboty, androidy. A androidy, porzucając klasyczny schemat zabójczego, zdeterminowanego, aby zniszczyć człowieka, robota, stają się na naszych oczach pustymi, nazbyt wrażliwymi, dziecięco, specyficznie empatycznymi skorupami. Cała ironia tkwi w tym, że pośród literatury fantastycznej, bądź fantastyczno-naukowej ostatniego dziesięciolecia, znalazł się i ktoś taki, którego kontrowersyjnym pisarzem nazwać to za mało; ktoś taki, kto w sposób eklektyczny w stosunku do dzieł tego samego, co swój twórczy okres przedziału czasu, zachwycił jak i jednocześnie poraził oschłością, jednostajną szarością i neutralnością w odczuwalnej w powieści atmosfery, przezierającej przez cały jej konstrukt – od początku aż do końca książki. Do czasów Philipa K. Dicka nie było nikogo takiego jak on. Wielu krytyków beletrystyki Science-Fiction i znawcy tego wciąż kształtującego się popkulturowego trendu są zdania, iż mimo że Dick nie jest lubiany w szczególności w gronie pochłaniaczy ,,typowego”, niezwykle rozciągniętego wątkowo i fabularnie, żywego, literackiego naukowego fantasy, to wniósł, ba, bez skrupułów wtaszczył swymi ciężkimi krokami – a niestety z jego osobowością nie było mu łatwo – niebagatelny wpływ nie tylko do literatury, ale i do kultury Science-Fiction.





Dick wpłynął na wiele osób. Jego przelewana na papier myśl twórcza nie jest normalna, nawet gdyby porównać go do wybitnego Stanisława Lema. Jest ona nierówna, niespójna i nadzwyczaj rozciągnięta, oraz, jak wspomniałem wyżej, bardziej dramatyczna i skupiająca się na określonej idei, wartości i opowiadających je atmosferze. O napięciu, które tak ważne, podkreślone przez popkulturę pod niebiosa, nie jest w jego dziełach tak istotne i zauważalne; można by rzec, że jest bardziej ukryte, używane przez Dicka ,,od święta”. Jego bohaterowie, nawet jak na gatunek Science-Fiction przystało, przeżywają dziwne duchowe rozterki, gdzie często z tym metafizycznym ciężarem na barkach przemierzają całą powieść, w której zazwyczaj stanowią jedną z głównych osi skupiających w niej wydarzenia. A od jakiej lektury zacząć, aby zrozumieć rzeczywistość widzianą oczami niezwykłego Philipa K. Dicka? By nie czuć się odepchniętym przez jego twórczość powinno zagłębić się w nieco bardziej przejrzysty świat pisarza. Dobrym wyborem byłby "Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?", powieść, którą w 1982r. zaadaptowano do słynnego hollywoodzkiego hitu z Harrisonem Fordem w roli głównej, o podobnej, lecz pozbawionej zbyt psychologicznego drugiego trzonu nazwie: "Blade Runner".

Przed główną fabułą powieści, w polskim wydaniu, umiejscowiono kilkustronicową przedmowę, w której udzielająca się osoba nakreśliła jedno bardzo ważne zdanie: ,,(…)twórczości Dicka nie sposób zrozumieć w oderwaniu od jego życia”. To nakłoniło mnie, aby poczytać nieco więcej o tym pisarzu, zwanym ,,dziwakiem z Kalifornii”, aby przynajmniej w jakimś stopniu zrozumieć jego życie, inspiracje, otoczenie. A to, cóż, jest niezwykle istotne – przekłada się na zgłębienie i pojęcie literackiego stylu tudzież twórczości Dicka. Sama powieść, jej główny bieg fabularny, choć ciężko to nazwać biegiem, czy rytmem, rozpoczyna się od dość ospałej, jakby bezimiennej, zbyt przeciętnej sytuacji. Rick Deckard budzi się wyrwany ze snu przez swój impulsowy budzik, gdzieś obok pojawia się jego żona, i kolejny zwykły dniu ,,witaj na horyzoncie”. Z tym że to nie jest zwykły świat. Z perspektywy Deckarda patrzącego przez szybę na rozciągające się przed nim poza horyzont San Franciso, widzimy podupadłe, nędzne, pełne kikutów i trucheł budynków, miasto – pozostałość po Ostatniej Wojnie Światowej – okrutnym, nuklearnym, holocauście. Deckard dla siebie samego zachowuje się umiarkowanie normalnie, lecz dla czytającego "Blade Runnera", jego oschłość, zapuszczenie korzeni w antypatycznych obowiązkach życia codziennego, jakby cały świat tonął w jednostajnym, obłym rytmie zaprzeczenia emocjonalnego, może poruszyć, zaprosić naszą psychikę do destabilizującego podstawowe wartości wyznawane przez człowieka, tańca ;bo przecież czymże jest człowieczeństwo, gdy ściga się istoty wyglądające jak ludzie, pragnący czuć jak ludzie, i marzyć o własnych ,,elektrycznych owcach” , gdy stajesz się dla takich istot ich osobistym Bogiem, osądzającym na podstawie wątpliwego, jak w powieści, testu Voighta-Kampffa to ,czy jesteś człowiekiem, czy zwykłym lub specjalnym androidem, który w większości wszystkich modeli, wliczając w to "Nexus 6": John Isidore, Rachel, po prostu chciałby się nauczyć pragnąć odczuwać emocje. Rick Dekard stara się utożsamić z pracą, którą wykonuje. Paradoksalnie jego wybory i zawodowe decyzje nakręca poskręcany od szarości po-atomowy świat, w którym bycie „Łowcą Androidów” jest o tyle dobrą robotą, że trzeba pracować póki robota jest, lecz osobiste zdanie niekoniecznie musi odpowiadać.

Dzięki ,,wielkości pióra” Philipa K. Dicka, przez całą niniejszym deliberowaną powieść, od jej pierwszej do ostatniej kropki, można pogubić się w ustaleniu, jak prawdziwie empatyczny i potrafiący współodczuwać oraz akceptować złożoność woli życia Androidów, jest Rick Deckard. Literatura Dicka jest epickim, wymagającym dogłębnego wczytania się w lekturę studium nad rolą człowieczeństwa w coraz bardziej ,,ścigających się” o technologiczny dobrobyt czasach, i specyficzną przewróconą do góry nogami futurystyczną wizją, w której buduje się Androidy z dorównującymi lub przewyższającymi sprawnością analityczną ludzkiej pamięci, modelami mózgowymi, lecz nie posiadające rozwiniętego spektrum emocjonalnego, współodczuwania oraz myślenia i kojarzenia abstrakcyjnego, przez co w większości uważane są za bezużyteczne, niedorozwinięte, aspołeczne truchło. Całość specyfiki książki tkwi również w jej klimacie: narracji, budowanej sile przekazu i psychologicznym szoku, którego można się ,,nabawić”, skupiając się na doświadczaniu powieści. Deckard, Mercer, Rachel, "Nexus-6" lub inny modeli Androida – nikt tak naprawdę tu nie zwyciężył. Miłość, inne pozytywne fluidy oraz fizyczny pociąg, który „Łowca Androidów” odczuwa w stosunku do Rachel – mechanicznego ,,specjala”, na którego poluje, mogą wydawać się dla czytelnika abstrakcyjnymi wartościami, nad wymiar sprzecznymi uczuciami, które jeszcze bardziej wokół konstruktu powieści zazębiają wykreowany tu motyw człowieczeństwa. Dick pisze twardo, nie jest to luźne czytadło na mroźne i zbyt długie zimowe wieczory. Napięcia i akcji jako tako tu nie ma; owszem fabuła ma swój wyjątkowy, zbyt rozciągnięty oziębły ton, z pojawiającymi się w ustalonych, nierównych odstępach, mającymi charakter kontrastowy: skokami intensywności rozgrywanych zdarzeń. Nawet śledztwo, które prowadzi Deckard nie ma zbyt specjalnego tempa; poszukiwanie Luby Luft - podejrzanej o bycie ,,specjalem”, i badanie ,,poziomu człowieczeństwa” przez „Test Voighta-Kampffa” u wielu świadków, czy ostatecznie zaskoczenie Deckarda na wieść o tym, że pracownicy posterunku policji mogą być symulującymi odczuwającą istotę ludzką Androidami, dostosowują się do idei, która płynie przez całą powieść, zaskakując nas jedynie zwyżkami napięcia.

Warto wspomnieć o zaskoczeniu "Blade Runnera", o czymś niezwykle mocno wybijającym się z tejże beletrystyki, o czymś, co ciężko określić czy ma to pozytywny, czy zbliżony do neutralności wydźwięk. To idea Merceryzmu, w której trwały, i którą wyznawały Androidy jest tym intrygującym zaskoczeniem. Podpinając się do skrzynek empatycznych – rodzaju zbiorowej jaźni, w której ,,Bogiem” wszystkich Androidów był Wilbur Mercer, Androidy czuły, wydzielały i współodczuwały stany emocjonalne, co można porównać do zbiorowej sesji terapeutycznej, na której poznajemy poszczególne uczucia. Ciężko określić co spośród Merceryzmu było prawdą, skoro samemu Mercerowi w powieści udowodniono zarzut oszustwa. Czy tak ciężko zrozumieć jest twórczość Philipa K. Dicka? Gdzie odnaleźć człowieczeństwo i współczucie, i komu je ofiarować? Androidom czy ludziom?

wtorek, 27 listopada 2018

Bajeczny, majestatyczny świat Atlantów. Analiza trailera "Aquamana". Oczekiwania wobec filmu.

Finałowy trailer do filmu "Aquaman" wywołał na mnie - cóż tu dużo mówić - skrajnie pozytywne, poza-skalarne wrażenia. Odczucia po obejrzeniu trwającego około 2 minut z kawałkiem, zwiastuna do tej produkcji, były jakby nie z tej ziemi. Obejmując pod względem graficznym sam trailer: wizualizacja podwodnego świata "Aquamana", wygląd postaci, płynne migracje Atlantów i różnych fantazyjnie wyglądających stworzeń, poprzez toń morskich prądów, i po prostu oceniając go, nie sposób się nie zachwycić naturalnie wykreowaną, nie sztucznie narzuconą, potęgą ,,podwodnego Uniwersum" DC. To piękny emanujący niezwykłą siłą świat. A ten błękit, który widzimy w trailerze w scenach ukazujących życie Atlantów, ich majestatyczną małą ojczyznę, jest tak energetyczny i żywy, że już pod tym względem nie uwzględniając reszty składowych filmu, "Aquaman" prawdopodobnie zyska gigantyczną przewagę w wyścigu o zrobieniu na fanach jak największego wrażenia.

Efekty specjalne towarzyszące ujęciom i całym sekwencjom pełnym akcji, eksplozji, jakichś emanacji energii, czy specyficznych ruchów kamery nie powodują, że widz ma wrażenie, iż "Aquaman", jako film adaptujący część komiksowego świata "Uniwersum DC" będzie zbyt przesycony wykreowanym graficznie patosem, efekciarską pompatycznością itp. Zatem błędu, jak w przypadku "Batman vs Superman: Świt Sprawiedliwości" twórcy tej produkcji raczej nie popełnili. Doświadczenie tak opływającego w barwy i efekty świetlne morskiego świata w "Aquamanie" przypomina wyprawę po rzeczywistościach kosmicznych światów; można się poczuć, jak ktoś oglądający rozległą Space Operę, w której większość części fabuły takiego filmu rozgrywa się w oceanicznej toni jakiegoś ciała niebieskiego będącego częścią podwójnego układu gwiazd. Po prostu... inaczej tego nie da się wytłumaczyć. "Aquaman", z świetną obsadą aktorską - mając Wikinga wśród aktorów: Jasona Momoę, i samym Jamesem Wanem za sterami, będzie piękną reaktywacją "Kinowego Uniwersum DC", przy czym "Aquaman" opowiada o bohaterze zamieszkującym inny niż ,,powierzchniowcy" świat, stąd taka szata zewnętrzna Atlantydy - jej graficzne oblicze, do którego dostosowany jest perfekcyjnie pochłaniający ton filmu.



O tym jak w pełni zregeneruje się "Kinowe Uniwersum DC" przekonamy się zapewne po "Shazam!" i "Jokerze". Must see it! Na razie na pozytywne ,,hop siup" w kwestii przyszłości tego konkretnego kina od DC jest chyba za wcześnie. 

wtorek, 20 listopada 2018

W pułapce mroku Lovecrafta. Recenzja "Drogi do Szaleństwa"

Horror. Zatrważający stan, negatywne, dziwne zbiorowisko emocji. Już sama nazwa tego sześcioliterowego słowa jest wielce wymowna, mająca duży wydźwięk i znaczenie. W dobie wysoko rozwiniętej sfery popkultury Horror nabiera gigantycznej mocy, siły dotykającej tego co u człowieka prywatne i intymne. Horror, czy to w literaturze czy w kinematografii, niczym potężną siłą sprawczą, pierwotną utkaną masą, ma rodzić w człowieku poczucie strachu, lęku i zgorszenia. Przytłoczenie, fobie, obrzydzenie i obły paraliż emocjonalny, od których tężeją mięśnie twarzy, a źrenice rozszerzają się do średnicy olbrzymich spodków, zalewając swą czernią całe białko oczu, to główne reperkusje doświadczenia przez czytelnika, świadka bądź widza tego co nazywamy horrorem. Lecz wszystko i tak, w większej mierze zależy od odbiorcy takiego gatunku dzieł, gdyż strach i inne emocje, to przede wszystkim oparte o subiektywizm negatywne psychiczne odczucia. Dlatego też pisarzom, filmowcom i scenarzystom różnych widowisk, już od dziesięcioleci jest niezwykle trudno wykreować taki twór, który w swym ostatecznym kształcie i w tym samym stopniu przysłowiowo ,,przerażałby każdego”. Jednak w pierwszym trzydziestoleciu XX wieku pojawiła się pewna persona, osobliwość, której tworzony przez nią „horror”, jako gatunek literacki wywarł wpływ na całe pokolenia pisarzy, ale także twórców innych form przekazu masowej kultury, bez których dziś, sięgające głębi mroku powieści nie byłyby tym czym są obecnie. Tą osobistością, której nadano miano ,,mistrza makabry” i Prometeusza ciężkich psychodelicznych, obłąkańczych, ale i klasycznych horrorów jest H.P. Lovecraft.









Przymierzając się do doświadczenia lektury H.P.Lovecrafta, jakiej by ona nie miała formy: czy to opowiadania, czy bardziej rozbudowanej powieści, musimy zdać sobie sprawę, że w kwestii horrorów będą to niezwykle ciężkie, wręcz namacalnie pochłaniające poczucie bezpieczeństwa, stałości i ciepła emocjonalnego porcje literatury. Oparte na wierzeniach, tradycjach, obrzędach, intymnym odczuciu skrajnych emocji oraz koncepcji istnienia innych, mroczniejszych wymiarów, powieści prekursora beletrystyki grozy i mroku na pewno przestraszą niejednego czytelnika. Ostateczny wydźwięk horroru zależy od samego odbiorcy, lecz co najistotniejsze ów pisarz, w swoich dziełach zgłębia pewien uniwersalizm, który powinien dotknąć każdego z chętnych w zaangażowanie się w jego literackie dzieła. Dla tych czytelników, których nie spotkała ,,przyjemność” doświadczenia żadnej z powieści lub noweli Lovecrafta, warto sięgnąć po nieco szerszy zbiór opowiadań tego autora, pośród których należy uwzględnić "Drogę do szaleństwa", w której zawarł on 29 nad wyraz specyficznych opowiadań. Opowiadań, po których konsument w spokoju czytający ich zawartość, może taki spokojny już nie być, może stać się katatonikiem otoczonym zewsząd przez woal sterylnego, czystego zła. Wciągnięcie przez ,,paszczę szaleństwa” Lovecrafta, to niestety tylko kwestia czasu. Oby nie pochłonęła nas na zawsze.




Kto nieco bardziej interesuje się horrorem, a zwłaszcza jego starą, pierwotną opartą na mitach i legendach wersją, zna zapewne istotę zwaną Cthulhu. Cthulhu stworzył sam Lovecraft. To niezwykle wykreowana, fikcyjna i potężna kreatura, która bez żadnych nie wiadomo jak rozbudowanych jej opisów i udziwnień, w dość prosty sposób swą bytnością i mackowatą fizyczną koncepcją: paskudną hybrydą, po prostu dogłębnie przeraża. Zaskakuje również sam fakt, że ponad 80 lat temu ktoś w ogóle potrafił nadać takiemu jestestwu formę, że wybrał Cthulhu i nadał mu tytuł "Wielkiego Przedwiecznego", który zbudzony w odpowiednim momencie odzyska porzadaną władzę nad światem, co jest niezwykle odważnym zabiegiem, porównywalnym z tym co dla fantastyki zrobił J.R.R. Tolkien. Jednakże oprócz kreacji Cthulhu istnieje również wiele innych symboli , rzeczy oraz zjawisk, którym początek dał Lovecraft, i które po dziś dzień są z nim kojarzone. Wystarczy uzbroić się w cierpliwość i, jako lekturze poświęcić "Drodze do szaleństwa" nieco więcej czasu, niż robi się to zazwyczaj, czytając inne powieści.

Dwadzieścia dziewięć opowiadań w zbiorze H.P. Lovecrafta: prowodyra ,tego co tchnął moc i głębię przerażenia w literaturę horroru i dał inspirację wielu współczesnym pisarzom tego gatunku, będzie kluczowym dla zrozumienia całego dorobku niniejszego autora, którego nie sposób jest nie docenić. Otwierając zawartość "Drogi do szaleństwa" i wczytując się w każdą najdrobniejszą literę pierwszego opowiadania, musimy mieć świadomość tego w jakich czasach i okolicznościach przyszło żyć kreatorowi takiej fabuły, takich wątków, uwypuklającego pierwszoosobowy sposób narracji, kreatora. To plus prywatna interpretacja umieszczonych na łamach zbioru historii, zaowocuje ostatecznym odbiorem całości wszystkich zawartych w zbiorze opowiastek.

Głębokie, prorocze i mistyczne, przesiąkłe nieosiągalną przez jakiekolwiek inne emocje grozą. To coś co nawet w tak nieskromny sposób nie da się w zupełności opisać, występuje już w pierwszej powiastce o klimacie ,,psychologicznego dreszczyku” pt.: "Bestia w jaskini" – gdzie czytelnik ma czuć tą samą wątpliwość, i falującą gdzieś wokół treści opowiadania tajemnicę, której inteligentna niezwykle osobista narracja powoduje, że owej tajemnicy nie powinny usłyszeć nawet najgorsze szumowiny, nawet najgorsi wrogowie. Bez żadnych dialogów, niczym archaiczna ciemność, gęstwina negatywnych emocji - coś pomiędzy strachem a potęgowanym co raz bardziej szaleństwem, H.P.Lovecraft w otwierającym cykl kilkudziesięciu porażających, naturalnie i niezwykle inteligentnie budowanych historii, osiągnął poziom kosmicznego abstraktu, czegoś, co ciężko kategoryzować pośród literatury horroru, co przedłuża się i trwa w większości tych podobnych gatunkowo opowieści, od początku aż do końca niniejszego zbioru, nad którym teraz odważnie deliberuję. Koniec kilkustronicowej "Bestii w jaskini" szokował tak bardzo, że swym prostym obwieszczeniem treści mógł powodować u czytelnika stan bez wyjścia podobny, jak umysł zatracający perspektywę. Szklisto-szary, antropomorficzny stwór nie był bestią, okazał się być czymś, co przed wstąpieniem w czeluści pieczary było człowiekiem.

Nie należy się dziwić temu, że Lovecraft swą obłędną w dosłownym i przenośnym znaczeniu twórczością, wpłynął na całe masy ludzi sięgających po jego przepełnioną esencją niezwykle wrażliwej duszy Lovecrafta beletrystykę.Pośród tych mas znalazły się jednostki, na które pisarz wpłynął bardzo dosadnie. Jednym ze ,,szczęściarzy” okazał się Stephen King, lecz i w tym przypadku nie musi to być podane na papierze. Taką relację najlepiej dostrzec samemu. To bardzo intymny, osobniczy wpływ, o którym w zależności co na człowieka wpływa, ludzie niechętnie się zwierzają. Ciekawym jest to na kim wzorował się Lovecraft, kogo twórczość dogłębnie analizował. Czy bazował tylko na mitologii, obrzędach, emocjonalnej intymności oraz rozumieniu skrajnych negatywnych, przykrych odczuć, które doświadcza człowiek na przestrzeni tysięcy lat ludzkiej cywilizacji? Bądź miał jakiegoś artystę, osobistość, lub zwykłego człowieka, który zainspirował go do tego stopnia, że stał się jak głos w głowie, dzięki któremu pisarze osiągają twórczy trans? Nie jest to do końca określone, ale to, że Lovecraft w wielu opowiadaniach "Drogi do szaleństwa" mieszał porażające klimatem grozy powiastki z motywami przygodowymi, fantastycznymi i m.in. naukowymi jak w oryginalnym dziele na podstawie, którego powstał film o tym samym tytule: "Reanimator", poświadcza nie tylko na korzyść jego różnorodności, zdolności pióra ale i na korzyść niezgłębionych, pierwotnych źródeł, którymi posługując się w swej literaturze daje czytelnikowi ciężkie, makabryczne twory.

Czytając wszystkie 29 opowiadań mistrza makabry, H.P.Lovecrafta, można się poczuć, jakby czytało się zakazaną, niezwykle mroczną księgę, coś otoczonego aurą tajemnicy, oblanego trucizną i klątwą, której tak jak "Puszka Pandory", nikt nie powinien nigdy więcej otwierać, ewentualnie sam autor. Jego beletrystyka, jaka by ona nie była, czy bardzie poetycka, czy porządnie gryząca poczucie stałości psychicznej czytelnika, jest scalona z grozą, paraliżującym strachem, fobiami i lękiem, do tego stopnia, że nawet w oceanach Lovecrafta kryje się siła, która nie tylko daje życie, ale i je okrutnie pruje, niszczy, zabija. Na jego twórczość trzeba poświęcić dużo czasu. Trzeba ją doświadczać powoli, na tyle, by zobrazować sobie, to co na łamach opowiadań nam nakreślił. Najlepiej umieścić tam samego siebie, ale to robimy już na własną odpowiedzialność. No bo kto z nas chciałby znaleźć się w horrorze Lovecrafta? Odpowiedź należy do nas samych.

piątek, 16 listopada 2018

Czy to co widzimy okiem jest prawdą, czy snem głębokim? Czyli słów kilka o "Tajemniczych Chorobach" od Netflixa.

Czy to co widzimy okiem jest prawdą, czy snem głębokim? Tak mawiał kiedyś wybitny literat, mistrz słowa, specjalista od mrocznej nihilistycznej XIX-wiecznej prozy, Edgar Allan Poe. A jak ma się to do dość kontrowersyjnego, zbyt dosadnego serialu dokumentalnego od "Netflixa": "Tajemnicze Choroby"?


"Tajemnicze Choroby" od “Netflixa", to serial dokumentalny, który, tak się zastanawiam znając zapędy produkcyjne tej platformy, z której jak z przepełnionego zbiornika wylewa się praktycznie każdy gatunek filmu czy serialu, niestety, może mieć niewiele wspólnego z tym jak naprawdę wyglądają przewlekłe choroby u ludzi. Dlatego też nie wiem czy polecać wam tą produkcję;  jest to odmienna od wszystkiego obecnie popularnego z tego gatunku, rzecz, to raz, a realizacja "Netflixa" to dwa.

Czym są te, z perspektywy osoby dotkniętej ową niedogodnością potężne zaburzenia fizjologiczne organizmu, na które zwyczajnie nie ma konkretnej diagnozy, na które współczesna medycyna nie może w ogóle znaleźć skutecznej metody leczenia? Czy takie choroby rzeczywiście są tak tajemnicze, jak sugeruje nam nazwa netflixowskiego serialu, przynajmniej w kwestii tych przypadków w nim zaprezentowanych? Oczywiście, mam ogólną świadomość czym są przewlekłe, trudno rozpoznawalne dolegliwości. Nie chodzi mi tu o ,,przewlekłe zapalenie zatok", czy ,,przewlekłą alergię". To" Zespół Przewlekłego Zmęczenia", "Nadwrażliwość na Pole Elektromagnetyczne", czy rozpoznanie u jednej z osób 12 różnych chorób budzą zaciekawienie i niedowierzanie, gdyż będąc po 2 z 7 odcinków "Tajemniczych Chorób", te trzy przypadki, które dotyczą poszczególnych osób bazują na ich subiektywnym odczuciu bólu, cierpienia i innych niedogodności. Niektórzy z  pacjentów, których poznajemy przy tej  ,,przewlekłej" chorobie wyglądają zdrowo, nie okazując fizycznie poważnych stanów chorobowych. W przypadku Jamisona, którego, z racji tego, że jest on od dwóch i pół lat przykuty do łóżka, nie mogąc wstać, samemu chodzić, a co dopiero wyjść na balkon swojego pokoju, ponieważ towarzyszy temu okropny, nieludzki ból, uczucie ciągłego zmęczenia niepozwalające mu na dłuższą rozmowę i inne dolegliwości, które może opisać tylko on, nie sposób mu nie współczuć. Poza osobą Jamisona nikt nie jest w stanie potwierdzić, czy nawet zaprzeczyć temu, czy fizycznie rzeczywiście mu coś dolega. Ciężko jest osądzać takich ludzi. Czy to Jamison, czy to Star, u której rzekomo zdiagnozowano 12 różnych chorób, kto wie, chyba nie ma znaczenia, co inni o nich myślą, najgorsze jest to, że oni odczuwają ból, chorobę, których fizycznie być może nigdy nie było. Co za tym stoi? Podłoże psychosomatyczne, uraz z przeszłości, a może uszkodzenie Układu Nerwowego na poziomie, którego naukowcy nie są w stanie wyjaśnić?



Mam zamiar obejrzeć nie tylko 2 pierwsze odcinki, a cały sezon "Tajemniczych Chorób" od "Netflixa", głównie ze względu na to, jak "Netflix" w ramach tego serialu zakończy opowieść ukazanych tu losów przewlekłe chorych ludzi.

środa, 14 listopada 2018

"Notatnik Śmierci" - Anime z fabułą i napięciem jak u Hitchcocka.

Szukając klimatycznego nietypowego Anime, najlepiej powyżej 26 odcinków i w takiej ich ilości zamkniętego, dodatkowo nie wiedząc, który gatunek czy podgatunek takiego Anime wybrać, zdecydowałem się na "Death Note".5 odcinków już za mną, przy czym 32 z tej produkcji jeszcze przede mną; coś czuję, że szybko wchłonę pozostałe epizody, tak, jak wchłania się ciepłe pączusie wprost z piekarni. Serial wybija się wysoko ponad przeciętność: głównie dzięki niebywałemu klimatowi i specyficznej fabule. A fabuła „Death Note”, w której znudzony szkołą licealista zyskuje tajemniczy notatnik, dzięki któremu poprzez zapisywanie w nim nazwisk osób może je ot, tak uśmiercić, mówi sama za siebie: nieszablonowe, oryginalne, a atmosferą tak zachwyca i pochłania widza, że wdziera mistyczny chłód do naszych umysłów i ciał, przenosząc wraz z nim emocjonalno­‑tajemniczą sferę serilu. Dodatkowo, co od razu rzuca na kolana i zastanawia widza, co nie mogło umknąć naszej uwadze, to sposób spotkania bóstwa Śmierci "Ryuka" z Lightem. A samo przecięcie się ścieżek ich losów owiane jest niezwykłą tajemnicą, jakby nie było ono mimo wszystko przypadkowe; wzmacnia to całą produkcję. Grafika jest bardzo dokładna, tzn. ekspresyjna. Przy zbliżeniach i zachowaniu postaci widać mistrzowsko nakreśloną, z dużymi detalami kreskę. „Notatnik Śmierci” pochłania każdą komórkę mojego ciała; niebywałe Anime.




Paradoksalne, naprawdę dość specyficzne w tym Anime i odciskające swoje piętno, swój wkład w ten rodzaj animacji jest to, że przynajmniej na stan 5 odcinka jego całości, nie wiadomo która z postaci wyjdzie zwycięsko ze skutków ingerencji notatnika w ,,ludzkim” doczesnym świecie. „L”, nie dość, że mało o nim wiemy, oraz nie dość, że przebywał on przez cztery odcinki w jakimś odosobnionym, jakby pustym pomieszczeniu, to chce tak samo dopaść samozwańczego, mającego niesamowity zmysł obserwacji, analizy otoczenia i wyciągania daleko idących w przód wniosków Lighta aka Kirę, jak „Kira” chciałby odkryć tożsamość „L”, gdyż ten jest jedynym pomostem między Policją a nim samym, pomagając w ten sposób zdemaskować tokijskiego Mściciela.


Aż nie chce się wierzyć, jak pewny siebie, a jednocześnie mający oczy dosłownie wszędzie, jest niezwykle przejęty, zafiksowany notatnikiem, Light. Bo jak widzimy, obecność potężnej abstrakcyjnej istoty, czyli ,,Bóstwa Śmierci”: Ryuka nie robi na młodzieńcu specjalnego wrażenia, nawet, gdy miał on możliwość, aby posiąść dar widzących ,,martwych” oczu Ryuka, przez które dostrzegłby, tak samo jak Ryuk, tożsamość jak i datę śmierci osoby na którą się patrzy. Light zaczyna wybrzydzać. Wygląda na to, że zechce opieki, czy też wsparcia innego Boga Śmierci.



„Death Note” w każdym kolejnym odcinku, począwszy od pierwszego, a zapewne będzie tak do ostatniego epizodu, gdyż w tym momencie stanąłem na 5­‑tym z nich, fabuła, ba, poszczególne wątki, będą coraz bardziej tajemnicze, zazębiając się wokół istoty notatnika, wprowadzając nowe elementy, z których widz nie zdawałby sobie sprawy, że aż tak i w tym momencie może się jeszcze coś w serialu zmienić. Tak specyfika budowania fabuły, co składa się rzecz jasna, na klimatyczność produkcji, potrafi podnieść jej wartość.

Veni, vidi, vici! To jest enigmatycznie genialne! 

Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"

Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie sza...