poniedziałek, 23 grudnia 2019

Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"


Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie szargająca psychikę i nerwy czytającego. Taka jest literatura makabry i groteskowo dobrego horroru, wysmakowanego dzieła, w którym pod względem gatunku lęk, strach i inne negatywne odczucia odgrywają znaczącą rolę, dotykając sfery psychicznej stabilności i bezpieczeństwa czytelnika.

Horror, jaki by nie był, zawsze w jakiś sposób oddziałuje na ,,indywidualnego” entuzjastę. Zło, plugawe nieczyste siły. Chłód, który jak wampir energetyczny odbiera moc życia, czyniąc je paradoksem, czy katatoniczny, nieznający miary ślepy lęk. To i wszystko inne, tak prężnie kojarzone pod ogólnym szyldem ,,literatury grozy”, zbyt często przyjmuje charakter tudzież znaczenie zjawiska zbiorowego, jakby horror zawarty w kontekście powieści miał wywrzeć wrażenie na grupie odbiorców, a dopiero wtedy opinie i nastrój grupy przejdą na jednostkę, wczuwającą się w charakter dzieła indywidualnie. Osaczenie, wymierzenie na cel i w końcu trafienie. Tak musi działać ponadczasowość jeśli chodzi o wywarcie głębokiego a nie powierzchownego i płytkiego oddziaływania, i wydźwięku na pogrążonym z pasją w lekturze czytelniku - w ujęciu literatury grozy, makabry, a także przy innej rodzajowości literatury pięknej i popularnej.

Pisarzem może zostać każdy, naprawdę. I nie jest to zbyteczne pustosłowie i miałkie, ot tak, pierwsze lepsze stwierdzenie. Można pisać dla siebie, dla rodziny, i umieszczać swoje ,,wypociny” na blogu i forach. Można wysyłać próbki tekstów do redakcji różnych czasopism i wydawnictw. Jednak nie każdy zostanie artystą, Mozartem pióra i mistrzem z prawdziwego zdarzenia, którego twórczość jest wyrazem prawdziwej pasji do tego co się robi, i dla kogo się to robi - jakby miłość do pisarstwa i oddanie twórcy potrafiło tworzyć nowe wymiary. W gatunku horroru i thrillera, pośród mnogości powieści, opowiadań, wyłaniających się spod pióra multum pisarzy, trudno jest być tym kimś, kto wywrze wpływ na całe pokolenia czytających dzieła tego gatunku, jak i na pojedynczego odbiorcę. Groza w prozie to element cierpki i trudny nie tylko dla twórcy, ale i ewentualnych czytelników, bowiem beletrystyczny horror jest wymagający dla obu stron. Owszem, lubimy się bać; lubimy odczuć ,,na własnej skórze”, przynajmniej w formie książki, sięgające w głąb ciała i umysłu, potwornie paraliżujące przerażenie, jednak przy tym gatunku czytelnik potrafi być równie wybredny, co i przy innych odmianach literatury popularnej. Od twórców horrorów, dreszczowców i kanonicznej, groteskowej powieściowej makabry, zdaje się, żądamy coraz więcej i więcej, tak aby za każdym razem, wraz z kolejnym dziełem pisarza, którego cenimy i główną twórczość śledzimy, móc przestraszyć się ,,nieco inaczej”. Nie lubimy powtarzalności, a jeśli ją tolerujemy, to głównie przez fakt, że książki twórcy muszą wylewać z siebie tę poszukiwaną odmienność fabularną, ale wetkniętą w to również uniwersalność koncepcyjną. Może być to zbyt szalone, ale lubujący się w horrorach czytelnicy są bardzo wybredni. Bo to, co miało być tym napięciem, grozą, suspensem i nagłym zwrotem akcji, może w danej powieści wykonać obrót o 180 stopni, stając się w oczach czytelnika farsą i groteską, która po prostu śmieszy.




Przy pisaniu horrorów twórca musi ,,oddać się” tej powinności na tyle, żeby emocje odseparować od świata zewnętrznego i przelać je na karty powieści. Mówi się, że niektórzy wielcy twórcy literackiego horroru, thrillera czy smętnego, zatracającego zmysły chwytającego za książkę ochotnika, dreszczowca, musieli zajrzeć samemu złu w oczy, wręcz przeżyć coś podobnego, co bohaterowie ich pozycji; tak daje się światu rzeczywiście coś wyjątkowego. Bo dla chwytającego za pióro pisarza, kluczem do kreacji porządnego, charyzmatycznego, enigmatycznego i ponadczasowego, z perspektywy zbiorowości ludzkiej i jednostki, dzieła z gatunku grozy, jest umiejętność zrozumienia, również osobniczego przeżycia i zmierzenia się z problemem, tego, co pragnie się przekazać i w odpowiednim tonie w swym dziele wyłonić. I w tym między innymi tkwi sekret z pozoru cichego, spokojnego H. P. Lovecrafta, giganta beletrystycznego horroru, mistrza makabry i niepokojącej tajemnicy, łączącego w swych tworach główny element grozy, lęku, niepokoju z obrzędami, mitami i wierzeniami. O Lovecrafcie niekiedy mówi się, że w swe opowiadania i powieści przelał chyba całe prastare, wieczne zło, całą zasobność fluktuacji negatywnych sił, które w ogóle można sobie wyobrazić.



Wśród korzystających z dorobku H.P. Lovecrafta – jako inspiracji jego dokonaniami na polu literatury grozy jest nie tylko wielu współczesnych mistrzów pióra tego rodzaju prozy, ale i multum scenarzystów filmowych, serialowych i co najciekawsze, komiksowych. Do tych ostatnich należy Brytyjczyk Alan Moore, postać ekstrawagancka, lecz dla kultury komiksu wielce zasłużona. Z wyglądu przypomina on doświadczonego czarodzieja, heavy metalowego wokalistę lub nieco mniejszą i chudszą wersję bujnie zarośniętego Rubeusa Hagrida z kanonicznego Uniwersum Harry’ego Pottera. Moore paradoksalnie stanowi przeciwieństwo do stanowczego, przypominającego klasycznego bywalca wyższych sfer lub profesora racjonalistę, ubranego przeważnie w garnitur, mistrza horroru, H.P. Lovecrafta. Tych panów jednak coś łączy, a pomostem pomiędzy nimi samymi – ich charakterami i twórczością – stał się między innymi pewien komiks pod tajemniczym, iście proroczym tytule: "Neonomicon", który oddającymi lovecraftowski klimat rysunkami doprawili Jacen Burrows i Juanmar. Co ciekawe horror w wydaniu historii obrazkowych nie jest czymś zwykłym, w sensie – naturalnym. Komiks bowiem kojarzony jest z ideą superbohatera – ostatnią tarczą ludzkości przed mocarnym superłotrem. Jednak, jak to w życiu bywa, pozory mylą. To, co w "Neonomiconie", jako sekwencyjnej historii obrazkowej, czyli komiksie, zrobili Alan Moore i ożywiający rysunkowo komiksy rysownicy i koloryści, przechodzi największe pojęcie, ba, typowo ,,stereotypowe pojęcie” komiksowej miary. Taki zabieg to coś będącego niczym solidne obalanie mitu odnośnie tego, jaka powinna być opowieść graficzna – jak rysowana i określana przez pryzmat odpowiedniego narratora.



"Neonomicon" to wędrówka prosto w pułapkę mroku; to podróż, po której odbytym akcie można dostać wątpliwości wobec tego, jak definiować rzeczywistość i realność własnego istnienia. Ciężko objąć w ramy psychologiczno-refleksyjne ów komiks, poza tym, że wiadomy jest wpływ Lovecrafta na całą rozpiętość historii - od samego początku aż do ostatnich dość szerokich ezoterycznych, egzotycznie mrocznych, spaczonych -niekonwencjonalnie w ogóle w całym komiksie kreślonych - plansz. Jako główny bohater pierwszego aktu komiksu, Aldo Sax jest obłędnie zgorzkniały, cierpki; to mająca wypaczony od pracy umysł, osoba, która twierdzi, że wszystko jest w porządku, że w sumie wisi jej to, czy w kiblu opuszczonego, starego hotelu, w którym przebywa na misji, na kurku kranu umywalki zalegają strzępki gówna, a w pokoju obok schizofreniczka trajkocze jak najęta. I tu zimny stonowany kontekst napięcia daje się czytelnikowi we znaki, szczególnie gdy Aldo wyrusza na poszukiwanie kogoś łączącego trzy sprawy brutalnych morderstw, które bada – może świadka lub nawet mordercę. Sam Sax stosuje tzw. teorię anomalii, twierdząc, że ,,niby” zwykłe, tak okrutne, że prawie karykaturalne, morderstwa, z którym się zetknął da się wyjaśnić czymś nadnaturalnym. Odkrywa on, że być może stoi za tym tzw. ,,Akla”. Sądzi, że ,,Akla” jest narkotykiem nowej generacji. Jednak ,,Akla” to coś innego, coś prastarego, przedwiecznego, zatraconego. To język starożytnych, przedwiecznych. I tym językiem za niedługo oczaruje go pewien ,,jegomość" Johnny Carcosa, który nie podaje mu narkotyku, lecz wypowiada do ucha zastraszające słowa. I tu na scenę wydźwięku komiksu wkracza sam Lovecraft, gdyż sama ,,Akla” jest nawiązaniem do jego twórczości. Dźwięk słów, niesynchronicznych, brudnych, zagmatwanych określeń, niczym pradawne zaklęcie wywraca osobnicze pojęcie Saxa o świecie. Mężczyzna popada w niewytłumaczalne szaleństwo, lecz z jego perspektywy jest to niczym nagle objawiona prawda; niczym głębia natury rzeczywistości, która się wybudziła, która jest i która będzie odtąd wiecznie. Nic jednak nie wytłumaczy tego, że ta ,,głębia" popchnęła go do morderstw, zatracenia się i trafienia do Azylu Psychiatrycznego. No tak, w końcu to wymowna, ciężka pierwsza część niniejszej adaptacji twórczości Lovecrafta i jego tajemniczego Necronomiconu.



Druga część pracy Moore'a i grafików, czy jak kto woli drugi akt komiksu to bardziej rozbudowany wątek śledczy, łączący w kwestii fabuły ciężki momentami obrazoburczy wątek seksistowski. Mało tego, razem wszystko to scala makabra, prawdziwa jatka psychologiczno-fizyczna – ot taka skrajna obsceniczność, przez co ciężko było ,,zdrowo na umyśle" przebrnąć. W końcu to Lovecraft, który jest w tym komiksie narzędziem, za pomocą którego rzeźbi się płaszczyznę psychologiczną i narracyjną "Neonomiconu", a praktycznie całą jej rzecz. I tak, po tym, co główna bohaterka – jeśli tak ją można nazwać, a jest ona tym czym nie chciałby Lovecraft aby była; po tym kogo straciła w patologicznym ,,występie” w sekcie wyznawców kultu ,,siły Akli”, bo ciężko jednoznacznie zgadnąć czym ta metafizyczność tu dokładnie była, można śmiało stwierdzić, że Lovecraft jest tak samo istotny w rzeczywistości fikcyjnej "Neonomiconu" i naszej prawdziwej, doświadczanej przez nas samych macierzy wszechrzeczy. Praca Moore’a, Burrowsa i Juanmara zaintrygowała mnie na tyle, że chcę, może nawet pragnę, więcej i więcej mrocznej i odważnej strony komiksowej kultury. Pora na jeszcze większe zszarganie sobie nerwów i zdeptanie psychiki lovecraftowskim buciorem; pora na rozszerzenie komiksowego tym razem, Uniwersum mistrza makabry i horroru, H. P. Lovecrafta, w wykonaniu Alana Moore'a i innych.


W obronie "Star Wars: The Rise of Skywalker". Nie takie znowu... przesycenie Mocy

"The Rise of Skywalker", to ponad wszelką wątpliwość film zupełnie inny niż wszystko to, co mogłoby pojawić się w naszych wyobrażeniach odnośnie wieńczącego 42 letnie kanoniczne kinowe Uniwersum Gwiezdnych Wojen filmu. Żadne określenie, emotikonka, i nie wiadomo jak długie ,,wypracowanie" nie wyrazi mojego, jak i zapewne wielu z was również, zaskoczenia odnośnie tego, co przedstawił nam obraz J. J. Abramsa, Epizod IX Star Wars. A był to porażający, zaskakujący film, jakby w finiszu Sagi Skywalkerów miało wydarzyć się tysiąc rzeczy naraz, z tysiącami różnych wątków i emocjami temu towarzyszącymi. Jeden seans Epizodu IX w formacie IMAX 3D z napisami nie wystarczy, aby zrozumieć wszystkie pomniejsze i te większe wątki, historie, informacje bądź całe multum aspektów realizacji filmu poprzez pracę kamery czy inne technologie, tu przestawione. Na ten moment, po projekcji Epizodu IX mój fanowski umysł jeszcze stygnie. To było przeżycie, które ciężko ująć w skali jakiekolwiek oceny. Filmowi daję przysłowiową najwyższą notę, głównie za względu na to, że jest to nadzwyczajne, ciężko porównywalne z czymkolwiek z Uniwersum Gwiezdnych Wojen, widowisko, ot niebotyczne dzieło, zwieńczenie, lecz nie podsumowanie, dziewięcio-częściowej kanonicznej Sagi Skywalkerów. Coś niebywałego... Przesycenie Mocy i niesamowitości w jak najbardziej pozytywnym sensie! To rozrywka, którą miał się zachwycić świat, a głównie widz znający Gwiezdne Wojny z perspektywy głównych kinowych Epizodów. I tak, w ujęciu globalnym zachwycił się, jednak wciąż fandom tego Uniwersum jest najbardziej toksyczną geekowską subkulturą, stąd takie a nie inne w skali globu oceny "The Rise of Skywalker". 



"The Rise of Skywalker", jako, zwieńczenie a nie podsumowanisme Sagi Skywalkerów: Epizodów filmowych Star Wars, od I do IX, zakończyło się intrygująco, niekonwencjonalnie i tak, dziwnie, że nie wiadomo czy bardzo dobrze, czy w odbiorze bardziej w przesunięciu ku czemuś neutralnemu. Rey uruchamiająca miecz świetlny, którego klinga syczy i jarzy się na intensywnie żółtawy kolor, sprawia, że my widzowie i fani Uniwersum Gwiezdnych Wojen nagle zdajemy sobie sprawę, że, na naszych oczach staje się ona strażniczką Jedi. I mówiąc krótko, to bardzo odpowiedzialna rola, nie oznaczająca dla Rey stania na straży Mocy - pilnowania stanu równowagi w jej naturze. To bycie czułym na zagrożenia i reagowanie na przebudzenie się bądź zwiększoną aktywność Ciemnej Strony Mocy. Zakończenie 42-letniej galaktycznej Sagi - dosłownie ostatnie jej ujęcia, które widzieliśmy w "The Rise of Skywalker", wybrzmiały w tymże filmie genialnie! To swego rodzaju ukłon w stronę Klasycznej Trylogii kinowych Epizodów Star Wars, głównie ku roli Obi-Wana Kenobiego, oraz przekazanie warty nowemu pokoleniu Jedi, aby pilnowali oni Galaktyki przed każdym zagrożeniem, które widać za horyzontem. Takowe zwieńczenie Sagi Skywalkerów nie oznacza, że dla postaci Rey nastał definitywny koniec. Ciemna Strona Mocy w takim samym stopniu buduje Galaktykę, jak jej Jasna Strona, tworząc równowagę. Ciemność, zło, one nigdy nie znikną, a Rey - jeśli "Lucasfilm Ltd./Disney" będą chcieli ,,pociągnąć" jej wątek w kolejnych, kontynuujących Sagę Skywalkerów filmach - za kilka lat znów może zaszczycić nas swoją obecnością na wielkim ekranie.
A jak wyjdę z oceną “The Rise of Skywalker" ?

Konkretna dosadna, najwyższa nota: 10/10... Było to widowisko w którym znalazły się wszystkie możliwe do wyobrażenia środowiska i ekosystemy Z Uniwersum Star Wars o prostu, cieszę się, że żyjąc te prawie trzydzieści wiosen, jestem świadkiem końca jak i początku pewnej ery w dziejach popkulturowej egzystencji Uniwersum Gwiezdnych Wojen.

niedziela, 25 sierpnia 2019

Nieprzenikniony umysł mordercy. Recenzja książki / reportażu "Mindhunter" J. Douglasa i M.Olshakera


Notoryczni zabójcy, seryjni mordercy, gwałciciele, dewianci, czy ci zabijający pod wpływem psychozy lub chorego wyobrażenia konieczności wypełnienia misji i woli wyższej istoty. To nieciekawa, daleko odbiegająca nawet od progu człowieczeństwa zbieranina indywiduów, spaczonych przez zło, zniszczonych przez wychowanie i naznaczonych przez biologizm – odpowiednie ukształtowanie układu nerwowego i predyspozycje genetyczne, istot, które kiedyś miały prawo nazywać się ludźmi. Teraz jednak niezmierzona krzywda popełniona drugiemu człowieku, której bestialstwa i okrucieństwa żadne określenia stworzone z dziesiątek liter alfabetu i znaków interpunkcyjnych, nie mogłyby w żaden sposób opisać, same narzucają to, jak nazwać tych pochłoniętych przez mrok dewiantów. Bo to nic innego ,jak bezimienne zło, bezosobowa, obca siła okalana przez powłokę z ludzkiego ciała. Problem seryjnych zabójców, morderców, gwałcicieli, czy innego typu niebezpiecznych przestępców, to problem, z którym od dziesiątek lat na poważnie mierzy się cała ludzkość. Zabijaliśmy od dawna, odtąd, odkąd człowiek zaczął dzielić swoją przestrzeń z innymi przedstawicielami swojego gatunku, oraz w głównej mierze odkąd zaczął zauważać innych wokół siebie. 



Od kiedy my osobniki ludzkie, gdy jeszcze jako przedstawiciele jednego z wielu gatunków Naczelnych wymknęliśmy się ewolucji dużej rodziny Człowiekowatych i podążyliśmy ku rozwojowi, własną ścieżką, prowadząc nas do momentu, w którym, jako Homo Sapiens jesteśmy dzisiaj, tu i teraz, zaczęliśmy żyć w grupach i skupiskach wraz z innymi rówieśnikami, a co najważniejsze, jako istoty rozumne wraz z rewolucją agrarną zaczęliśmy tworzyć coraz większe osady. Potem wraz z biegiem czasu kultywowane rolnicze zbiorowiska przerodziły się w wioski, miasta państwa-miasta, narody, aż w końcu dojrzeliśmy do rangi Cywilizacji globalnej. Egzystując pośród innych Homo Sapiens, człowiek zaczął przejawiać różne zachowania i stany emocjonalne. Umiejętność abstrakcyjnego myślenia, samoświadomość, inteligencja, zdolność komunikowania się z inną istotą ludzką dzięki aparatowi mowy, tzw. myślenie grupowe w ujęciu konformizmu, oraz inne cechy fizjologiczno-behawiorystyczne wpłynęły na ,,widzenie siebie” i rozwój osobisty człowieka wśród pozostałych przedstawicieli tego samego gatunku. Życie w społeczności: od urodzenia – etap kształtowania rozwoju osobistego, do wieku dorosłego - gdy system wartości wyniesiony z wcześniejszych lat jest, a raczej powinien być, w pełni ukształtowany, weryfikuje to jakim jesteśmy człowiekiem, jaką mamy osobowość, jakie przejawiamy skłonności. Wychodzi wtedy na jaw to do czego jesteśmy zdolni. Osobnicze cechy wplatają się w środowisko, w którym się żyło. Ono z kolei nas dość istotnie ukształtowało. Sytuacja się zapętla, niczym w ciągu przyczynowo-skutkowym. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to, dlaczego zabijamy innych ludzi. Dlaczego często na jednym morderstwie, napaści, kradzieży i gwałcie się nie kończy. Mówiąc lekko sarkastycznie, nawet Freudowi się to nie śniło, zabójstwo goni zabójstwo, ciało za ciałem i tak w kółko. I tylko po to, aby nakarmić swoje wynaturzone ,,Ja” - tę perwersję, która często zrytualizowana jest w swej procedurze i pełni wyraźnie funkcję stabilizującą. Niebezpiecznie dla społeczeństwa robi się wtedy, gdy ilość pozbawionych przez danego nikczemnika życia osób przekroczy – w zależności od kontynentu, norm i przepisów prawnych tam ustanowionych – 3 lub 4. O takim zabójcy mówi się wtenczas ,,seryjny morderca”. A seryjni mordercy pozbawiają życia do chwili, gdy popełnią prosty błąd, który niszczy ich ,,piękne plany"; gdy stwierdzą, że spełnili ,,swoją powinność”, więc oddają się w ręce sprawiedliwości - co zdarza się rzadko, bądź gdy czekają aż śledczy sami wpadną na ich trop, czy z wielu innych dziwacznych pobudek. W przeciwnym razie ,,seryjny morderca” będzie zabijał aż do przysłowiowej śmierci. 

Una araña encima de una mano de un cuerpo

Pojęcie ,,seryjny morderca” weszło do świadomości społeczeństwa i systemu sprawiedliwości w latach 70-tych XX wieku, głównie za sprawą nagłośnionych przez media spraw kryminalno-śledczych dotyczących morderstw i charakterystycznego postępowania głównie Teda Bundy’ego i Sama Berkowitza, działających na terenie USA. Możemy nie zdawać sobie z tego sprawy, ale seryjni mordercy zabijający w konkretnym dla siebie celu, np.: sprawowania absolutnej kontroli nad ofiarą, poniżenia jej, wyładowania swej frustracji i gniewu np. wobec określonego typu kobiet, krzywdzenia i gwałcenia pośmiertnego związanego z osiągnięciem najwyższego uniesienia seksualnego, istnieją od setek, jak nie więcej, lat, jednak do czasu rewolucji w technikach przekazu informacji i kultury masowej nikt na ten haniebny proceder nie zwracał zbyt większej uwagi. W dzisiejszym, coraz prężniej rozwijającym się świecie, gdzie teoretycznie ,,seryjnemu mordercy” powinno być trudniej zaistnieć: błyskawiczna wymiana danych, fora społecznościowe, wszechobecny Internet, czy w końcu monitoring powinny uniemożliwić mu skryte i skuteczne działanie, szacuje się, że co roku w każdym kraju pojawia się taki typ zabójcy. Nawet, nie wierząc tym statystykom na słowo, i zakładając, że jest to dwóch, góra trzech seryjnych morderców lub potencjalnych seryjnych morderców na każdy kontynent rocznie, to i tak statystyki te powalają każdego, kto w tą tematykę się zagłębi; ba, każdego kto ceni sobie ludzkie życie. Z takim problemem musieli zmierzyć się John E. Douglas oraz Mark Olshaker - głównie pierwszy z nich, którzy tropieniem seryjnych morderców i badaniem ich umysłów zajmowali się na co dzień. W skompensowany, szczery, ale i przytłaczający okrutnością przytaczanych w publikacji prowadzonych śledztw i przypadków dewiacji osobowości sprawców, i skrajnych skrzywień ludzkiej psychiki, sposób, poznajemy historię i efekty ich pracy. A jako całość zamyka się ona w dziele o charakterze biograficzno-psychologicznym, z zacięciem najlepszego kryminału, w: "Mindhunter. Tajemnice elitarnej jednostki FBI". To na podstawie tejże publikacji powstał jeden z najbardziej szanowanych produkcji serialowych ostatnich lat: "Mindhunter", od platformy Netflixa, który 16 sierpnia 2019 roku zadebiutował z drugim sezonem. 

Praca Johna Douglasa, która dała możliwość czytelnikowi zajrzeć głęboko, niczym nieproszony intruz, w umysły ludzi, których określenie ,,człowiekiem” pasuje tylko z ,,fizjologicznego” punktu widzenia, jako okrycia, które nosi na sobie mający zwyrodniałą osobowość, z zanikiem uczuć wyższych, ludzki dewiant, spaczony, wynaturzony przez zło człek, jest jak autor podkreślał ,,podróżą w jądro ciemności" – w nieznane meandry i zawirowania naszej psychiki. Tam czyha niebezpieczna tajemnica i nieznane; tą ciemnością jest mroczna siła ,,każąca” teoretycznie najzwyklejszym w świecie ludziom krzywdzić, gwałcić, prześladować i zabijać. Największym plusem książki, co odróżnia ją znacząco na korzyść od zaadaptowanego serialu Netflixa jest opisywanie przez Douglasa, nie wiedząc w dalszym ciągu, jaką w tworzeniu tego solidnego tworu rolę miał Mark Olshaker, przypadków działań seryjnych bądź zwykłych morderców i stwarzanie ich ,,profilu sprawcy” z uwzględnieniem modus operandi, sygnatury, zachowania, potencjalnych cech osobowości zbrodniarza, głównie poprzez posiłkowanie się materiałem dowodowym i licznymi wydedukowanymi poszlakami z miejsca morderstwa, czy obszaru porwania. Stanowiło to, w krótkim przybliżeniu około 80% objętości publikacji. Resztę tworzyła historia życia Johna Douglasa, bohatera "Mindhuntera" i głównego jego narratora, jedną z najważniejszych person w historii psychologii kryminalistycznej, behawiorystyki i propagowania techniki profilowania osobowości sprawcy morderstw tudzież przestępstw, wykorzystywanej jako materiał oskarżeniowy i istotny w śledztwie. Douglasa poznajemy począwszy od lat młodzieńczych, poprzez służbę w wojsku, aż do Studiów Psychologicznych, jego wstąpienia do FBI, i w końcu stania na czele Jednostki Wsparcia Dochodzeń, która dzisiaj uznawana jest za najważniejszą tego typu organizacją na świecie.

Z perspektywy całości szokującego, pochłaniającego czytelnicze zmysły i mrocznie ciekawego literackiego "Mindhuntera", jego lekką wprawiającą w dysonans ujmą są ostatnie rozdziały publikacji, gdy Douglas wyraźnie ze zbytnią skrupulatnością omawia z pozoru prozaiczne historie morderstw, prześladowań, porwań, zainscenizowanych przestępstw w rodzinie i innych brutalności, których dopuścić może się człowiek, które niesympatyzującego z psychologią kryminalną i tematyką seryjnych morderców czytelnika, mogą kompletnie nie zainteresować. Umysł istoty ludzkiej jest przebiegły, niezbadany, niezaprzeczalnie skomplikowany. Nie ma ludzi idealnych; każdy z nas ma jakieś słabości, każdy, jak uwydatnia autor, ma ,,swój zakrwawiony kamień", nawet tacy zwyrodnialcy jak Ed Gein, Ed Kemper, morderca znad Green River, wyznawcy Charlesa Mansona, długo nieuchwytny ,,BTK Killer” i wielu, wielu innych. Zabójcy są wśród nas, to prawda. Zatem w ilu zwykłych zjadaczach chleba, profesorach uczelni, pracownikach budowlanych, czy maklerach giełdowych obudzi się pragnący dominować, manipulować i kontrolować drugiego człowieka w każdym aspekcie jego życia, morderca i intrygant. Słodko – gorzko rozbrzmiewać długo będzie ironia rzeczy, że Jednostka Wsparcia Dochodzeń i inne pokrewne tej organizacji instytucje wkraczają do akcji, wtedy gdy życia ludzkie zostały już dawno stracone, jednak wiele wciąż można uratować.




poniedziałek, 1 lipca 2019

,,Fol rol de ol rol”. Witamy w świecie baśni, magii i fantastyki Neila Gaimana. Recenzja "M jak Magia"


Fantastyka, a zwłaszcza fantastyka baśniowa, do której najbardziej pasuje jedno z charakterystycznych dla jej tonu twórczego opisów: ,,pokryte lekko zarumienionym więdniejącym bluszczem, skromne zakończone łukowato drzwi, po których otwarciu wkraczamy w niezrównany świat tajemnicy, czegoś pochłaniającego, mrocznego, ale i ciepłego; gdzie stawiamy swe pierwsze kroki pośród wróżek, zaklęć, gnomów, skrzatów i różnych stworzeń, pośród feerii kształtów barw i specyficznego mitycznego piękna, gdzie króluje baśniowo nakrojony dualizm – archetyp walki dobra ze złem”, to poruszająca, angażująca wyobraźnię, coś ucząca i przekazująca, dająca specyficzne wyobrażenie mroku i światła – gry dobra ze złem, dziedzina gatunkowa beletrystyki, której natury na tle innych gatunków nie da się opisać jednym zdaniem. Trudno to sobie do końca wyobrazić i opisać fantasmagoryczne Uniwersum baśni i magii, bowiem dla każdego czytelnika ma ono zupełnie inną formę, zajmuje inne miejsce w naszych osobistych wyobrażeniach i projekcjach. Gdy do głosu dochodzi jeszcze wiek odbiorcy i różna stylistyka autorów kreujących baśniowe, tworzące mit wokół siebie, tę charakterystyczną nastrojową formę, Uniwersa, specjalnie dla młodzieży lub młodszego czytelnika, a innym razem dla dorosłego sympatyka takich koncepcji i gatunków powieści, dodatkowo o wiele trudniej jest określić, co takową fantastyką, tą powieściową, podręcznikową mityczną gawędą jest. 

Znalezione obrazy dla zapytania baśń fantastyka

Wyznacznikiem wzorowego fikcyjnego, baśniowego Uniwersum - innej, abstrakcyjnej, irracjonalnej w stosunku do prawdziwego świata, fantastyki - co pozwala na oderwanie się od ,,ziemskiego padołu” i przyziemności, i zanurzenie w fantastyce właśnie, jest to, co dla duszy i wyobraźni każdego z nas jest najważniejsze. Z perspektywy doświadczonego czytelnika, który w realiach oferującego wachlarz podgatunków, beletrystycznego rzemiosła fantastyki, zanurzył się nieraz, śmiem twierdzić, iż wśród powieści ciężko jest szukać, ze względu na zupełnie inną atmosferę, nastrój i charyzmę, którą fantastyka się roztacza, i to jak rozwinięta i różna potrafi ona być, tego faktycznego pierwowzoru dla magiczno-baśniowej, tajemniczej, zanurzonej we własnym świecie części literatury. A jak wypadł Neil Gaiman, który zbiorem fantastycznych opowiadań zamkniętych w wydaniu "M jak Magia", potwierdził, że stworzył je po to, aby magia i baśń były odczuwalne przez każdego. Czy tak jest naprawdę? Czy Neil Gaiman potrafi zauroczyć każdego z nas? A może "M jak Magia" jest dla tych, którzy potrafią odkryć w sobie marzyciela i duszę kochającego wyobraźnię dziecka? Pora bliżej przyjrzeć się tym szczególnym, osobniczym powiastkom.


Zarówno dla mnie, jak i wielu z Was, Neil Gaiman jest osobliwym, nieszablonowo tworzącym pisarzem. Ów autor to również scenarzysta komiksowy i filmowo-serialowy, gdzie odpowiadał za nakreślenie głównych scenariuszy do "Beowulfa" i niektórych odcinków nietuzinkowego widowiska z realiów małego ekranu, od stacji BBC, które zna cały świat: "Doctor Who". Zazębiając się jednak wokół pracy Gaimana z ,,dwuwymiarowymi” macierzami wydarzeń, które raz po raz, zawsze ożywiają w umyśle czytelnika, gdy ten ma z nimi kontakt: powieści, komiksy itp., wielu inspiracji zachęcających nas do sięgnięcia po ,,powieść” - tę ,,właściwą” dla Gaimana, mocno z nim utożsamianą sferę procesu kreacji – aktu twórczego, wylewania myśli twórcy na papierową kartkę lub wystukiwania ich na klawiszach komputera, odnajdziemy istotnie w komiksach. Tak było i w moim przypadku. Mając w świadomości, że Gaiman jest autorem wielu wybitnych dzieł spośród podgatunków fantastyki i sci-fi, którego to chciałbym poznać od najbardziej mu przypisanej, beletrystycznej strony, postanowiłem wykonać dość odważny krok. Pierwszym ruchem w tym kierunku było zaznajomienie się z kilkoma zeszytami serii komiksowej Marvela: "1602", osadzonej w alternatywnym, odrębnym od głównej Ziemi Uniwersum Marvela, świecie, gdzie - sam tytuł serii podpowiada - fabuła jej wydarzeń skupia się w czasach elżbietańskich, głównie na terenie Anglii. I tak po pozytywnym przyjęciu i odbiorze, przeze mnie, tak specyficznych historii obrazkowych, jak "1602" autorstwa scenariuszowego Gaimana, na przestrzeni których można było wyobrazić sobie bliskie fantastyki realia, odczułem jak czas nagli, dlatego czym prędzej, poszedłem do miejskiej biblioteki i zaopatrzyłem się w "M jak Magia" Gaimana. Na powieść tę miałem ochotę od dłuższego czasu. Była to pozycja, która miała zapoznać mnie z miarą pisarską Gaimana, i to w taki sposób, aby mną potrząsnęła i wyłoniła ku moim wysmakowanym gustom obraz jego ogólnego charakterystycznego dla zagadkowej, pełnej magii, baśni i rozmaitych fantasmagorii fantastyki, stylu; aby pomogła odpowiedzieć na pytanie, o czym napomknąłem wyżej, czy literacka fantastyka może być piękna, baśniowa a zarazem mroczna, pouczająca i na swój sposób osnuta tajemnicą? 

Znalezione obrazy dla zapytania terry pratchett świat dysku

"M jak Magia" stanowi solidny przykład tego, że jeśli wyobraźnia i miłość do pisarstwa pozwoli, można dać życie krótkim, inspirującym i ciekawym powiastkom, które mają w sobie odrobinę szlachetności, wyszukanego tonu i atmosfery kreowanego tu Uniwersum; które mają w sobie to coś, co potrafi oddzielić tę konkretną pozycję od innych podobnych gatunkowo (magia, basń, eklektyczna otulina tulącego, miłego mroku) i zarazem różnych gatunkowo powieści. Wchodząc w świat "M jak Magia" ,,wystartowałem" z przeczuciem, że jakoby Gaiman przypominał mi mistrza pięknej, mitologicznej, bardzo odosobnionej, irracjonalnie pokręconej fantastyki, Terry’ego Pratchetta, którego to powieści rozgrywane w "Świecie Dysku" pokochał cały świat. Niestety Gaiman jest pisarzem o innej estetyce i rozumieniu świata fantastyki, i światów fikcyjnych, które on sam kreuje. Mało tego, nie jest on Terrym Pratchettem; podobieństwa w twórczości obu panów występują, ale takowe podobieństwa mają raczej skąpą siłę; zresztą to nie okazja, aby zestawiać ze sobą aspekty twórczości tych pisarzy – po prostu jest to okazja na inny czas. 



Opowieści, według Neila Gaimana są kluczem do poznania ukrytych warstw naszej tożsamości, pasji i wyobraźni, na co autor wskazuje we wstępie do niniejszego zbioru nowel. Zaskakujące jest to, że wyznanie Gaimana nie jest ckliwe, w jakiś sposób wynaturzone, lecz poruszające, osobiste, kryjące w sobie jakiś morał, naukę niczym słowa poczciwego starego mędrca. Na tomik Neila Gaimana, który niniejszym omawiam, i w który to miałem przyjemność choć na chwilę odpłynąć – nie poczułem magii, która eksplodowała by w każdej z kreowanych historii - składają się dość specyficzne opowiadania, jakby tworzone alfabetem innego wymiaru. Ciężko jest określić je tymi wzorowymi, tj. uniwersalnymi tworami fantastyki, nawet jeśli sumowalibyśmy całość opowiadań pisarza, i wyciągali średnią nastrojową i średnią klimatyczną z całego dorobku zbioru – z tego, co oznaczają one dla doświadczających je czytelników. Najważniejszym opowiadaniem z "M jak Magia", które ma w sobie element magii, baśni, czegoś odważnego i niezapomnianego, do czego chcielibyśmy wracać, by za każdym razem dać się porwać pięknemu mitowi przez to opowiadanie pielęgnowanemu, które potrafi pouczyć, wzbudzić ducha refleksji i czaru nostalgii oraz wspomnień, jest krótka opowiastka, której głównym bohaterem jest troll i ludzka istota. "Trollowy Most" wyzwolił we mnie, gdzieś zakopane przez sam czas pokłady baśniowej nostalgii. Powiastka przedstawia nam sytuację, w której człowiek, od wieku małego do dorosłego, najprościej w świecie to ujmując, dorasta, lecz nie jest to, ot tak przeciętny fizyczny rozwój. Jego przemianę obserwuje mistyczne monstrum, tzw. ,,troll", o dźwięcznej i wdzięcznej zarazem, fantastycznej nazwie: ,,Fol rol de ol rol”. Gdy ów młodzieniec pierwszy raz spotyka trolla w malowniczej ujmującej okolicy, pod pięknym baśniowym mostem, troll wyznaje chłopcu, że chce go zjeść, jednak ten wymiguje się, twierdząc, że może przyjść po niego dopiero za kilka lat. Teraz nie jest na to pora; nie doświadczył on na tyle świata, aby go opuszczać. Zetknięcie się z trollem, którego pierwszorzędnie opisał swą miarą pisarską Gaiman, powtarza się, aż do momentu, gdy niegdyś chłopiec, a teraz dorosły już mężczyzna daje się temu stworzeniu pochłonąć. Troll zjada mężczyznę, jednakże nie jest to zwykła konsumpcja, gdyż stwór ,,zjada jego życie”. Jest to symboliczna, metaforyczna przemiana, bowiem owe magiczne jestestwo zamienia się niematerialnie – dusza za duszę – z ludzkim osobnikiem, i na dodatek jest to dobrowolna przemiana: przytłoczony cierpkością i spiekotą ludzkiego życia człowiek zostaje trollem, a troll zostaje człowiekiem. Los potrafi wyjść nam na przeciw, przesączyć swój jad przez naszą duszę. Chłopiec dorósł, stał się mężczyzną, założył i miał rodzinę. Był szczęśliwy, lecz do czasu. Wyszło na to, że całe jego życie było cieniem, ułudą, niekończącą się jałową pustką. Gdy scalił się on z trollem, a troll wybrał jego życie, mężczyzna poczuł się dobrze. Wolał żyć w plugawej prawdzie niż w błogim zżerającym to, co czyni nas ludźmi, kłamstwie. To było sympatyczne, ujmujące istotę ludzkiego życia, opowiadanie. Jego, siła tkwi w ukrytej szczerej prawdzie, którą tak samo, jak tę tajemniczą baśń, trzeba umieć dostrzec.


Znalezione obrazy dla zapytania m jak magia

Kolejna proza o nieco kojącej nazwie: "Październik w fotelu", którą uważam za drugą najważniejszą powiastkę w niniejszym zbiorze Neila Gaimana, ma w sobie dużo więcej niżeli tylko cząstkę magii i niczym niekończących się niezwykłości. Dzieje się tak głównie za sprawą bohaterów opowiadania, którymi nie są ludzie. Istoty ludzkie są tu jedynie wspomnieniem; natura dopomina się o swoje i nad nimi zwycięża. Zatem jednostkami skupiającymi wokół siebie fabułę opowiadania są miesiące z kalendarza, którym posługują się ludzie. Październik, luty, czerwiec, nieważne; każdy miesiąc ma coś do powiedzenia o ,,przeciętnym", ulepionym z łatwo niszczejącej materii, człowieku. Są to nad wymiar tajemnicze byty, których wyjątkową aurę, emocjonalny koloryt odpowiadający ludzkim nastrojom, mamy okazję poznać, wręcz dowiedzieć się, co robią w ukryciu.

Neil Gaiman w swym wyjątkowym zbiorczym dziele pt. "M jak magia", pokazał czytelnikom, że słowa mają niebotyczną, bez żadnych narzuconych górnych i dolnych granic, siłę sprawczą; to fakt. Jednakże nie każde opowiadanie podobało się w równym stopniu, co pierwsze, czwarte, ósme itp. Oznacza to, że siła "M jak Magii" tkwi w 11 odmiennych historiach, a nie w jednej czy, dwóch nowelach; rdzeń istoty każdego z opowiadań tkwi w potędze wyobraźni. Choć Gaimanowi nieco daleko do Pratchetta, czy innych twórców fantasy, gdyż są to inni stylistycznie i ,,ideologicznie" autorzy, to jednak jest mu trochę bliżej niż dalej do zaznaczenia w swych dziełach: baśniowego, magicznego fantasmagorycznego, czy fantastycznego w ogólnym zacięciu, uniwersalnego przekazu.


poniedziałek, 29 kwietnia 2019

"Seryjni Mordercy", Jarosław Stukan. Recenzja publikacji!

Problematyka seryjnych morderców, to niezgłębiona, przytłaczająca, jak i ciekawa gałąź tematyczna, obejmująca swym zasięgiem ramy wielu dziedzin nauki. Przed szerszym zagłębieniem się w tę specyficzną tematykę, a co za tym idzie w umysły ludzi, którzy z perspektywy zwykłego ,,szarego” człowieka uznawane są za sapiące każdą sekundą swej obecności na Ziemi, każdą minutą życia złem istoty, jestestwa, które są spaczoną mrokiem i czernią niepohamowanego, a często inteligentnego zła biologiczną, tylko przypominającą gatunek ludzki, powłoką, należy choć trochę przybliżyć miarę problemu psychologiczno-moralno-społecznego, którym, niczym biblijna plaga stali się w dziejach współczesnej cywilizacji notoryczni, zagorzali, oddani permanentnemu nałogowi, zbrodniarze.





Seryjni mordercy, to zarówno gatunkowe, jak i społeczne wynaturzenie, którego skutki cywilizacyjna myśl ludzka poznaje od setek lat, nie wspominając o tych przypadkach, których nie odnotowała żadna kronika, czy inne źródło pisane. W dziejach istnienia złożonych organizmów żywych, wykazujących chociażby cząstkową istniejącą świadomość, a może nawet samoświadomość, trudno spotkać mordujące się nawzajem spośród tego samego gatunku, zwierzęta; oczywiście wyłączając z tego porównania aspekty walk samców pomiędzy jednym gatunkiem, będące wynikiem próby ,,kupienia” sobie względów samicy podczas okresu godowego, oraz obronę terytorium i kasty przed wrogim samcem. Wyjątkiem są ,,dzieci boże”, członkowie ,,Adamowego plemienia”, my, ludzie. Nie dość, że potrafimy mordować innych, w większości przypadków niczemu winnych bliźnich, to robimy to często w horrendalnych, zatrważających, umykających logicznemu rozumowaniu ilościach, pozbawiając życia nie trzech, pięciu, czy ośmiu, ale kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu osób. Dlaczego jesteśmy tacy wyjątkowi? Co nas kieruje do tak agresywnych czynów. Czy dominacja w łańcuchu pokarmowym i podporządkowanie sobie planetarnego ekosystemu pod własne dyktando już człowiekowi nie wystarcza?

Seryjni mordercy mają zupełnie inny, z perspektywy osoby ich obserwującej stosunek do kultury życia i śmierci. Z biologicznego punktu widzenia są ludźmi, to fakt. Jednak pod względem moralno-etycznym, przypisywanym punktowi widzenia przeciętnego człowieka, gdy patrzymy się na jakiegoś seryjnego mordercę nie widzimy nic więcej oprócz fizycznej powłoki, pod którą kryje się wynaturzona przez zło dusza, istota zatracona w zboczeniu i skrajnej perwersji, demon, który przez bramy piekieł ,,zstąpił" na świat ludzi. Jak podkreślałem w wyżej rozwiniętej myśli istoty żywe z genetycznego punktu widzenia nie są stworzone, ba, zdolne do tego, aby zabijać osobników tego samego gatunku - stąd nasza bulwersacja, głęboki, jakby nie mający końca szok, obłe przerażenie, odraza i inne falujące negatywne emocje, w stosunku do tego, ,,co robią", i jak to robią seryjni mordercy, które wyrażamy na różny sposób, głównie odwołujący się do porównań takowych zabójców z bestiami, wilkami, czy skąpanymi w szaleńczym bluźnierstwie, chaosie i anarchii umysłu, jednostkami. Seryjni mordercy są chorobą społeczną, zarażając tkankę Cywilizacji paskudnym nowotworem. Swymi czynami w oczach zbiorowiska ludzi, nałogowi mordercy poddawani są społecznemu ostracyzmowi, wykluczani z życia publicznego; takie indywidua trzeba po prostu potrafić zrozumieć, zacząć z nimi umiejętnie i w sposób uważnie nastawiony rozmawiać, czy co istotne, badać ich przeszłość: każdy aspekt ich życia mający wpływ na to dlaczego stali się tym kim się stali.

Przeważnie jest tak, że to przeszłość definiuje to kim jesteśmy w teraźniejszości. Obecnie metody poznawczo-badawcze skupione na zgłębieniu tajników funkcjonowania umysłów seryjnych morderców, są intensywnie stosowane i rozbudowywane, lecz mimo to wiele pozostaje do odkrycia w sferze psychicznej i biologicznej, jako czynników wyjaśniających mechanizm kształtowania się ,,seryjnych morderców". Jako ludzie jesteśmy skomplikowanymi pod względem biologii i psychologii organizmami. By być wewnętrznie stabilną psychicznie jednostką, trzeba umieć akceptować potrzeby samego siebie i być otwartym na poglądy i potrzeby innych ludzi. Jeśli nasza percepcja nie akceptuje istnienia innych ludzi oraz grupy ludzi np. prostytutek, homoseksualistów niskich kobiet bądź mężczyzn, przedstawicieli określonych grup wiekowych lub zawodowych, poza samym sobą, lub poza konkretną grupą przyjazną lub neutralną naszym celom ludzi, dochodzi do tworzenia aspołecznego modelu egzystencji, skrajnego wyobcowania, co z kolei może prowadzić do zaburzeń, z których możemy, ale nie musimy, narodzić się kiedyś, nie będąc tego świadom, jako seryjni mordercy. Jednakże nie zawsze wyobcowany, wykorzystywany w dzieciństwie przez władczą matkę, ojca lub obojga rodziców, lub mający trudności z nawiązywaniem kontaktów z innymi osobami człowiek staje się mordercą. Nie należy zapominać o uwarunkowaniach biologicznych, jak choroby i urazy mózgu, problemy natury neurologicznej i genetycznej, oraz choroby i zaburzenia psychiczne, które w połączeniu z determinantami socjologiczno-psychologicznymi byłyby bardziej skłonne, aby przyczynić się do wyłonienia się z osobowości normalnego dotychczas człowieka, czystego, klasycznego zimnokrwistego mordercy. Do tych wniosków, do tego specyficznego pola zainteresowań, które zajęło mnie na długie godziny, w dalszym ciągu zajmuje i będzie zajmować w przyszłości, doprowadziła publikacja popularnonaukowa, z ciekawym momentami akademickim nastawieniem autorstwa Jarosława Stukana: "Seryjni Mordercy".




,,Nie ma czegoś takiego, jak urodzony seryjny morderca - każdy z nas ma wady i zalety w odniesieniu do fizyczności i psychiki. Większość ludzi radzi sobie z tym, co ich spotyka. Są tacy, którzy nie potrafią". Tak brzmią słowa Williama Schambergera, psychiatry Eda Kempera - seryjnego mordercy, który już w wieku 15 lat trafił - i przez 5 lat tam przebywał – do szpitala psychiatrycznego w Atascadero, który zrobił w końcu to, o czym marzył od dawna: zabił własną matkę, po czym odciął jej głowę i nad nią się onanizował. Jest to na tyle okrutne, że nawet tysiąc kartek by nie starczyło, aby wyrazić własne emocje, opinię na temat tak aludzkiego, bluźnierczego zachowania. Myśli, które przytoczyłem, które wychodzą z ust tak doświadczonego psychiatry potwierdzają dobitnie, jak olbrzymim wyzwaniem jest prewencja w kierunku próby powstrzymania pojawiania się wśród mas społecznych tego typu ,,osobistości”, jak seryjni mordercy; jak ciężką pracą jest ich wykrycie i postawienie przed sądem, oraz zrozumienie modus operandi takowych okrytych ludzką powłoką diabolicznych bestii, czy poradzenie sobie z takim przypadkiem, jako przypadkiem zagrażającym normalnemu funkcjonowaniu społeczeństwa. W pracy Jarosława Stukana cechą zbyt wyróżniającą się i nietypową w tego rodzaju literaturze naukowej, której jest autorem, co iście zaskakujące, nie dominuje zbiór treści opisujących w różnych podgrupach i tematach ogólne zjawisko tudzież problem psychologiczno-socjologiczny jakim jest seryjny morderca. Takowych informacji na około 310 stron objętości spisanej przez Stukana relacji z aktualnego ,,pola walki” wymiaru sprawiedliwości, psychiatrii i psychokryminologii – bo niniejszym omawiana pozycja jest poprawionym i wznowionym w 2017 roku wydaniem – z dylematem jaki stawia przed nimi istota ludzka dopuszczająca się seryjnie dokonywanych morderstw, jest zaledwie kilkadziesiąt stron. Czy jest to przechylające moją opinię o tej publikacji w stronę negatywną, zaskocznenie? "Seryjni Mordercy", z zaledwie dwiema z trzech dużych części składających się na całość tytułu, opowiadającymi o wpływie przeszłości notorycznych morderców na ich późniejsze życie, które ku spełnieniu własnej deprawacji i satysfakcji splamione zostanie krwią niczemu winnych osób; częściami uwydatniającymi czynniki biologiczne, socjologiczne, na które składa się wszystko od wychowania w rodzinie, po wykorzystywanie seksualne przez rodziców i ich znęcanie się, co może zrodzić przyczynek do stania się przez kogoś brutalnym zabójcą; częściami prawiącymi o obliczach seryjnych morderców, sposobie ich działania, tworzenia profilu psychologicznego takiego sprawcy, określaniu jego poczytalności, i o przykładach – dużej ilości statystykach, zestawionych w dobrze scalone tabele, poprzez, które możemy dowiedzieć jaki procent danego rodzaju dewiantów jest seryjnym mordercą, czy, jaki rodzaj seryjnego mordercy działa w konkretny sposób na określonym terenie, z uwzględnieniem określonych krajów, stanowią w konsekwencji bardzo wyważoną lekturę. W stosunku do tego, co przez 240 dalszych dogłębnie zatrważających, wręcz dobijających ,,bezpieczeństwo psychiczne” czytającego stron, zalewającymi go przykładami notorycznych zabójców mordujących w różnych okolicznościach i na różnym podłożu i stanie psychicznym, ta krótka typowo naukowa komórka niniejszej książki, na którą składa się rdzeń wiedzy z psychiatrii, biologii, neurologii, statystyki policyjnej, psychologii i kryminalistyki, wypada niezwykle dobrze i jest odważnie, inteligentnie rozprowadzona merytorycznie. Taki zabieg pozwala zagłębiającemu się w lekturę "Seryjnych Morderców" ochotnikowi, a nie jest to rzecz łatwa nawet dla pojętnych umysłów do przyswojenia przez nasze komórki mózgowe, posłużyć się podwójną, składającą się z dwóch małych rozdziałów częścią naukowo-analityczną do osobniczego przestudiowania przypadku jakiegoś mordercy lub grupy morderców w trakcie zajmowania się częścią publikacji, którą powinno się nazwać ,,studium przypadku”. To właśnie w tej opasłej kilkusetstronicowej części Stukan pokazuje swą umiejętność konfrontacji merytorycznej warstwy dzieła z tym rozciągniętym ,,studium przypadku”.

Liczba seryjnych morderców, którzy czasami pracują w grupach, których to autor omówił, nawet z ujęciem ich ,,morderczej genezy” i ich przytaczanej wypowiedzi, co często zakrawało na formę biografii, jest naprawdę ,,ogromniasta”. Hiperbolizujące słowo jest tu dobrym określeniem; zadziwia mnie i wdziera chłód, zawiązując lodowate pęty wokół ciała, aż do braku tchu, aż do łapania spazmatycznego oddechu, że ten typ zabójcy jest rozproszony po całym świecie, jakby otwarły się wrota piekieł i diaboliczna, czysto-destrukcyjna, o niezmierzonym źle plaga została ,,spuszczona” na świat ludzi. Może przerażać również to, że autor publikacji uwydatnia jeden zatrważający fakt: średnio każdego roku, przeważnie w każdym państwie na świecie pojawia się jeden seryjny morderca. Spieszmy się kochać ludzi, doceniać bliskich, bo niektórzy tak szybko odchodzą, i to za sprawą bezdusznych, bestialskich zabójców.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Popkulturowy mąż stanu i ojciec chrzestny Komiksu. Recenzja publikacj: "Stan Lee.Człowiek Marvel" Batchelora

Popkulturowa myśl ludzka, popkultura, kultura popularna. Takich określeń używamy, aby opisać zjawisko, które z perspektywy dzisiejszego otoczonego najrozmaitszymi formami kultury obywatela ziemskiej Cywilizacji, na przestrzeni pisanych przez ludzkość dziejów, doniośle opanowało globalną społeczność ludzi, począwszy od stopniowej ewolucji w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku, a na współczesności – schyłku drugiej dekady XXI wieku, skończywszy. Kultura popularna zrodziła się ze starań i pomysłów wcielonych siłą sprawczą, ot pomysłów wielu artystów, reżyserów, pisarzy i innych specjalistów. W swej historii – bo należy potraktować ją niczym inaczej kategoryzowana kultura, która stała się z biegiem czasów wpływającym na życie ludzi i ich spojrzenie na świat zbiorowym nadrzędnym bytem o innym rodzaju egzystencji - nie miała ona łatwo, a zanim z czegoś niszowego osiągnęła status istotny, wybijający ją z pozycji kultury pseudoartystycznej kojarzonej w latach 40-tych XX wieku z magazynami pulpowymi, paskami komiksowymi dorysowywanymi w popularnych gazetach i samymi historiami obrazkowymi, uważanymi przez klasę wyższą i ,,inteligencję społeczeństwa” za przedstawiające tylko krótkie historyjki bez polotu, przeznaczone dla wąskiej grupy odbiorców angażujących się w coś mało poważnego, wydarzyło się bardzo dużo, z czego współczesny społeczny model typowego geeka nie zdaje sobie nawet sprawy.

Przez zglobalizowaną kulturę popularną, lub po prostu popkulturę – zanim narodziła się, jako stworzony dla pragnących rozrywki mas wchodzący w erę rewolucji mediów i technologii, istotny odłam kultury, dojrzewając do swojej współczesnej formy: stanu, który w pełnym znaczeniu tego słowa można nazwać popkulturą - przebrnęło w procesie kreatywnego tworzenia setki twórców, wydawnictw, potentatów firm medialnych i grono najróżniejszych osób, które w odpowiedni dla siebie sposób poprowadziły ,,nową kulturę masową” do bytności w jakiej znajduje się obecnie. W dzisiejszych czasach nie jest ona już segmentem ,,niezobowiązującej, prostej i miałkiej” rozrywki, lecz czymś o wiele głębszym, czymś globalnym, jak i intymnym, co w trudno rozsądnie prosty sposób wytłumaczyć; łączy ona serca, gusta ludzi i ich historie.

Gdy pod koniec lat trzydziestych i na początku lat czterdziestych XX wieku pojawiły się pierwsze komiksy o Kapitanie Ameryce i Supermanie – w oczach dzieciaków z podwórka i żołnierzy gotowych ruszyć na front będącymi mitycznymi herosami gotowymi zwalczać zło w każdej postaci i stawiać mu czoła w niesamowicie przesycony męstwem sposób, stało się naprawdę coś niezwykłego. Skierowane przeważnie do młodszych czytelników i przyszłych rekrutów Armii Stanów Zjednoczonych – bo komiks z tą formą i ideą jaką kojarzymy ją obecnie narodził się w Ameryce Północnej, w USA, jako duża część ,,kultury propagandy” - opowieści z narracją umieszczaną w dymkach, podkreślającą ,,ruch” kadru, jakby obraz danej chwili był zamrożonym w czasie, przeniesionym na dwuwymiarową płaszczyznę fragmentem realnej rzeczywistości, zaczęły, uwydatniając raczkujący gatunek science-fiction, dość odważnie przedstawiać motyw superludzi, którzy do tej pory występowali raczej w baśniach, a teraz, no cóż, stawiają czoła złu tak realnemu, jakby zaczerpniętemu wprost podwórka ludzkiego życia, i to na dodatek w komiksach. Do ewolucji i zarazem rewolucji komiksu, ciągnącego za sobą powoli wstępującą na wyższy stopień doświadczenia: popkulturową myśl ludzką, przyczyniły się niesłychanie istotne w tym względzie, wręcz o pierwotnym, prometeuszowym, okalanym palmą pierwszeństwa znaczeniu, wydawnictwa tworzące i publikujące komiksy: "Timely Comics" i "National Allied Publications", które z czasem przekształciły się odpowiednio w: "Marvel Comics" i "DC Comics".

Nad tym, w jak nie mający górnych granic, gigantyczny, sięgający daleko poza sferę narracji graficznych, sposób, giganci Komiksu przyczynili się do usadowienia kultury popularnej, co jest zarazem odważnym i istotnym stwierdzeniem, wprost do panteonu kultury, którą Cywilizacja Gatunku ludzkiego na przestrzeni dziesiątek lat potrafiła stworzyć do tak zajmujący ogromną część segmentu rozrywki, rozmiaru, nie sposób z dokładnym analizo-twórczym i opiniotwórczym ujęciem, w niniejszym, krótkim kilkustronicowym wywodzie tego rozważyć. W ogóle ciężko jest, aby zwięźle, uwzględniając zarówno potknięcia, jak i najbardziej charakterystyczne dokonania piewców komiksowego działu popkultury, wymienić i omówić na tak krótkim obszarze siłę i wydźwięk komiksu: tego dlaczego z wyszydzanej przez ,,kulturę piękną” mało istotnej formy kultury z równie mało istotnej popkultury, stał się on czymś tak silnym, podwyższającym wartość kultury masowej do równej ,,klasycznej kulturze” miary; oraz tego, dlaczego jego wpływ na współczesną egzystencję społeczeństwa stał się tak ogromny. Tak, rzeczywiście, to cudowny, zajmujący myśl temat - temat będący niczym rzeka lub małe jeziorko, które nagle okazuje się być częścią ogromniastego Oceanu; temat na inną okazję, mimo iż historia kultury masowej przez pryzmat pojawienia się w jej eterze Stana Lee i pociągnięcia jej za sobą przez jego iście bezcenny, promieniujący żywym procesem kreatywności dar, który Stan w sobie miał jest głównym meritum niniejszych rozważań. Ten lubiący psotny, zawadiacki, luźny, a zatem bardzo przyjazny sposób porozumiewania się z miłośnikami komiksów Marvela, jak i samych superbohaterów i komiksów w ogóle, człowiek, któremu Marvel i grono twórców Komiksu zawdzięcza bardzo dużo, to gigant współczesnej kultury popularnej, którego wpływu na popkulturę właśnie, a tym samym na charakter ogółu kultury będącej wypadkową ciągłej adaptacji Cywilizacji Człowieka, jest niezaprzeczalnie istotny, co można podnieść do skali ,,bezcenności”. Dodatkowo będąc świadkiem rozwoju kultury popularnej nie sposób jest, ot tak przejść obok Stana Lee obojętnie. To persona o tak silnej osobowości, której, jako sympatyk zjawiska popkultury, miłośnik jej najróżniejszych form w tym komiksów, filmów, seriali superbohaterskich, nie mogłem nie docenić. Nie mogłem patrzyć się bezczynnie, jak na półce w księgarni o krawędź ściany regału opiera się i czeka na kolejnego ,,swego wyznawcę” publikacja biograficzna Boba Batchelora pt. "Stan Lee. Człowiek Marvel". Głos trzeźwo myślącego geeka podpowiedział mi, że tę pozycję muszę mieć. Historia tego, kto stworzył Marvela, i znaczącą wpłynął na kulturę komiksu do tego stopnia, że ma ona tak globalną, sięgającą różnych form przekazu, silną pozycję, musiała zostać uważnie potraktowana tudzież przeczytana z pełnym oddaniem i zrozumieniem tej persony, która zawsze chciała tworzyć i dawać coś ludziom od siebie. 


Stan Lee - człowiek Legenda, ikona popkultury; Bóg i super-pozytywny abstrakt kultury masowej. ,,Stan the Man" potrafił w sprawić, że czytelnicy komiksów, jacy by oni nie byli, zakochają się w superbohaterach; że każdy z nas bez względu na wiek znajdzie w historiach obrazkowych coś, co nas reprezentuje. Po lekturze pozycji Boba Batchelora, morze pełnych szacunku i silnych charakterem dziękczynnym określeń płynie z moich myśli wprost do ust ku osobie Stana Lee. Używając prostych zdań wobec osobistości ,,Stana the Mana”, podsumowując to, czego dowiedziałem się o całym jego życiu, w którym zwłaszcza w ostatnich 20 latach nie wszystko było takie, jakie chciałby Stan aby było, określiłbym go ,,popkulturowym mężem stanu i ojcem chrzestnym komiksu". Podążając rytmem przedstawiania informacji z publikacji Batchelora, idąc za sposobem uwypuklenia dziejów bohatera popkultury, który wszystko o czym w jej sferze pomyślał, od razu, niczym Midas obdarzony cudownym dotykiem, tworzył i zamieniał w złoto, nie byłbym sobą, gdybym nie polecił każdemu miłośnikowi wątku herosów rozprzestrzenionych w rozmaitych formach kultury popularnej i wszystkim wielbicielom komiksu: biografii Stana Lee, którą właśnie ten autor specjalizujący się w zagadnieniach popkultury, a w szczególności wpływie poszczególnych jednostek na jej rozwój, napisał. Nic dodać nic ująć, mamy tu wszystko, czego o Stanie Lee można by po takiej typu pozycji oczekiwać; wszystko co być powinno, by przedstawić go w takim świetle, aby uwzględnić najbardziej pozytywne jego strony. Każda informacja wytłuszczona w publikacji, w której nie zabrakło nawet formy reportażu z pola bitwy między samym wielkim i zasłużonym dla kultury popularnej Stanem a wielkim Marvelem i jego współpracownikami, którzy chcieli – słusznie bądź nie, to nie wiadomo – okraść go z godności, jest nad wyraz szczególnie istotne. Dlatego nie chcę pozbawiać przyszłych czytelników dzieła Batchelora tej wielkiej przyjemności doświadczenia biografii Stana Lee, która również uwzględnia historię komiksu; tym samym nie będę zalewał ich falą spoilerów treści w niej zawartych.

Zatem miłośnicy komiksu, nerdzi i ,,wyznawcy Stana Lee”, czym prędzej pospieszajcie do księgarni, kupujcie, czytajcie, i oddajcie jej fanowską cześć: biografię Stanley'a Liebera a.k.a Stana Lee pt. "Człowiek Marvel", zawierającą w sobie ujęcie historii komiksu i istotnej rewolucji w kulturze popularnej, jaka miała miejsce w ramach czasowych ostatnich 70 lat. Osobiście, zdając się na mój fanowski, intuicyjny zmysł, jestem pod gigantycznym wrażeniem tego w jaki sposób Batchelor zaprezentował, ba, przedstawił nam postać kochającego komiks, ludzi, i ,,swoich największych wyznawców", Stana Lee. To wzruszająca opowieść o człowieku, ba, osobistości, której nigdy nie brakowało serca i zaangażowania w procesie kreatywności. To po części sprawozdanie z życia kogoś, kto nauczył ludzi rozumieć komiksy i rozkochał nas w popkulturze! Stan, mimo że nie ma już Ciebie wśród nas, dziękujemy!

środa, 3 kwietnia 2019

Kosmos - paradoks pustki, której ogrom przeraża a piękno zachodzących zjawisk zachwyca! Recenzja publikacji Carla Sagana!

Kosmos, któremu przypisuje się setki określeń, nazw zastępczych i znaczeń, to inaczej mówiąc - w założeniu zachowania istoty tego czym Kosmos jest - otaczająca nas Wszechrzecz, tak nieprzeniknione, tajemnicze a jednocześnie wspaniałe zjawisko niczym homeostatyczny twór, który z perspektywy gatunku człowieka był, jest i będzie wiecznie. Dla tego ogromu przestrzeni, będącego przykładem gigantycznej, wymykającej się ludzkiej percepcji i empirycznemu rozumowaniu, macierzy, która jest wszystkim jak i niczym - bo ciężko jakkolwiek zmusić nasze umysły, aby pojąć rozmiar Wszechświata, w skali makro nie ma on godnego przeciwnika. Paradoksalnie rzecz biorąc, fenomen Kosmosu odpiera i kontruje trochę dziwaczny i pokręcony, jakby odwrócony, świat w skali fundamentalnej. To w przestrzeniach tej rzeczywistości, choć istotę tego w czym poruszają się cząstki subatomowe i gdzie fluktuuje pole kwantowe ciężko nazwać rzeczywistością, skala tu obowiązująca sprawia, że tak, jak w Kosmosie i tu wszystko wydaje się być nieskończone, lecz jednak jest to ,,ogrom” na swoją modłę. I tak po prawie 14 miliardach lat, co samo w sobie to, jak długo egzystuje, niczym poczciwy staruszek, nasz Wszechświat, od jego narodzin w wyniku wyłonienia się z twórczej mocą eksplozji nieskończenie małego i masywnego, ściśniętego do granic osobliwości, punktu, gdy narodziło się w nim inteligentne życie, w końcu pojawił się człowiek. Czy to cud, czy to czysta ewolucja lub wpisany w uporządkowaną ,,przypadkowość” Wszechświata splot wydarzeń, sprawiły, że to człowiek – istota ludzka – zaczął zadawać pytania, o to kim jest, dlaczego i jak jest, i czym jest to, co go otacza.


Carl Sagan, nad którego pozycją popularnonaukową pt. "Kosmos" niniejszym deliberuję, jest znakomitym przykładem i dowodem na to, jak intuicyjnie ewoluowała kulturowo-naukowa myśl ludzka, która na przestrzeni wieków, od koncepcji żywiołów tworzących rzeczywistość i teorii atomów Demokryta kształtujących wszystko to, co nas otacza, począwszy, a na zaawansowanych badaniach nad rozkładem masy we Wszechświecie i istotą mikrofalowego promieniowania tła skończywszy, potrafiła odpowiadać, odpowiada i będzie to robić na pytania odnośnie natury Wszechświata, dając nam możliwość nazywania go takim jaki jest i trwania w jego bezmiarze rzeczywistości, którą tworzy. Carl Sagan w publikacji tej nakreśla czytelnikowi prawidłowy punkt widzenia tego, jak rozumieć każdy punkt przestrzeni, który nas otacza, i tą niezmierzoną, upstrzoną planetami, gwiazdami i niekiedy rozległą pustką, czerń, widoczną i doświadczalną po opuszczeniu ziemskiej atmosfery. "Kosmos" Sagana, to wyniesione do rangi opowieści, zestawienie wielu istotnych zjawisk i elementów tworzących Wszechświat; przecież Wszechświat to wszystko. To nie mająca żadnej miary, dolnej i górnej granicy rozpiętości, zniewalająca swoją tajemnicą, istniejąca poza percepcją naszego umysłu, przestrzeń.




Język, a raczej jego styl i miara, omawianej literatury Carla Sagana, to przykładna maniera i konsekwentność w stylu uwypuklania zawartych tu treści, dostosowanego do ich naukowo-filozoficznego, niezwykle intymnego dla gatunku ludzkiego przekazu. Autor kieruje ku nam swoją wiedzę tak, że określenie jego zaangażowania w tą publikację mianem ,,lekkiego pióra”, to stanowczo zbyt mało. Sposób prowadzenia rozmowy z czytelnikiem, przez Sagana przypomina raczej specjalną treść napisaną do publikacji, którą oprawi się w formę książki i wrzuci się do ,,kapsuły czasu”, po czym otworzy się za 20 000 lat. Wtedy odpowiednio rozwinięta technologicznie i wyewoluowana Cywilizacja przeczyta tę pracę, i nie kryjąc przy tym podziwu i zdumienia stwierdzi: ,,to tak nasi przodkowie widzieli i rozumieli to czym jest Wszechświat. Jakie to niezwykłe”. Trudno jest nie zainteresować się szerzej tym czym jest Uniwersum, w którym ktoś tak mało znaczący dla jego struktury jak człowiek, jest tu, trwa w nim i zdobywa o nim wiedzę, po tym, jak z odpowiednim zaangażowaniem przeczytało się "Kosmos" - to niezwykłe dzieło. Autor trzyma swoją elokwencję w ryzach, nie wybija się ponad czytelnika nie wiadomo jak zaawansowanymi pojęciami zakrapianymi ,,bełkotliwym”, niezrozumiałym językiem. Z tej pracy Sagan zrobił swoiste ogólnoludzkie ,,10 przykazań”, które powinien rozumieć, i umieć tą wiedzę wykorzystać każdy kochający naukę człowiek, każda lubiąca zadawać filozoficzno-naukowe pytania o misterność i naturę Wszechrzeczy, osoba.

Jesteśmy dziećmi Wszechświata. Od tysiącleci zadajemy pytanie o jego naturę, jakbyśmy w końcu chcieli odkryć ,,solidny fundament”, który go spaja. Wszechświat to nasz praojciec, stąd taka a nie inna praca, którą Carl Sagan wykonał, dając nam "Kosmos" – inteligentnie, jakby pędząc wraz z nurtem Wszechrzeczy, napisaną publikację. Co istotne, a nie sposób nie wspomnieć o tym w kategorii wartości i elementów pozycji naukowej Sagana, zasługujących na duży plus, autor dość ciekawie dzieli swoją pracę, i z nutką metafizyki dość intrygująco nazywa rozdziały, które ją tworzą. Jest w tym romantyzm i harmonia, która na tytułach etapów książki się nie kończy. Wykład, którym jest "Kosmos", bo tak ważny dla naukowca, świadczący o jego pasji, ma ta publikacja charakter – a jest to obecne i wyczuwalne przez czytającego pracę Sagana, w bardzo szeroko rozwijanych wątkach, gdzie jedno zagadnienie potrafi objąć wiele dziedzin wiedzy i życia człowieka - nie tylko fizykę i astrofizykę - rozpoczyna się od unaocznienia tego czym jest całość tworzącej harmoniczną nad-rozległą strukturę rzeczywistości, przestrzeń, która nas otacza; jak narodził się olbrzymi Wszechświat, jak z tej pierwotnej zupy Ziemi około 4 miliardów lat temu molekuły zaczęły łączyć się w białka, proste węglowodory lub związki zasadowe, a te w DNA; z kolei DNA scalały się z prostymi jedno a później wielokomórkowymi organizmami, które stały się zamierzchłą podstawą dla drzewa genealogicznego, z którego za eony lat rozwinie się gatunek ludzki. Dzisiaj, jak pisał autor prostymi, jakże ujmującymi słowami, ,,Powierzchnia Ziemi jest wybrzeżem kosmicznego oceanu. To na niej zdobyliśmy większość naszej wiedzy”.


Wiek książki, mającej charakter reportażu, pięknie perorowanej opowieści o historii nauki, dojrzewaniu i w końcu eksplozji wiedzy, którą człowiek gromadzi i wykorzystuje obdarowując jej dobrami świat, to ponad 30 lat. Nie mówmy niestety, nie jest to, co prawda, eon czasu, ale w skali postępu technologicznego, który przez ten okres się na Ziemi dokonał i wciąż dokonuje, to jednak jest to jakiś ,,zlepek” lat. W skali egzystencji Wszechświata nie jest to nawet mrugnięcie, lecz dla człowieka, który około 4 mln lat temu, prawie jeszcze, jako małpolud zszedł z drzewa, dzisiaj w XXI wieku wiele uwypuklonych w tej pozycji informacji może mieć nieco bardziej ,,dokonany”, encyklopedyczny charakter. Związku Radzieckiego już nie ma, Merkury, Wenus, i Mars są dużo lepiej poznane, przy czym Mars, to nie tylko sondy Viking 1, Viking 2, czy Mariner 3 badające tę planetę, jak wskazywał w okresie pisana książki autor, lecz również lądownik Curiosity bądź łazik Opporunity. Istnieje Internet, potężne superkomputery stają się coraz potężniejsze, postępują prace nad Sztuczną Inteligencją; wymiana danych między jednym a drugim krańcem planety jest błyskawiczna, a co za tym idzie: możemy wiedzieć więcej wszędzie, nie ruszając się nawet z fotela. Jednak Carl Sagan, to swoisty mistrz gry, który swym ciepłym, rzetelnym słowem - sposobem umiejętnego wyłonienia myśli i przelania ich aktem kreacji na fantastyczne barwnie opowiadane ,,światy”, tutaj treści publikacji, jak wspominałem wyżej, zawarł w "Kosmosie" uniwersalną prawdę, która zawsze w tego typu książce popularnonaukowej, będzie jak niezaprzeczalne prawo, jak instrukcja obsługi dla ludzi – kto wie, może dla istot obcych z innej Galaktyki, które zrozumieją nasz język również – skłaniających się ku poznaniu dziejów człowieka i Wszechświata, w którym jest on zanurzony oraz nauki, filozofii, kultury, która wyłoniła się i wciąż wyłania od tysięcy lat. Czytelnika "Kosmosu" może ująć to, jak ów specjalista, w niezwykły, oddany idei odkryć kosmicznych, ba, w ogóle całej nauce, sposób – jak na 1980r. przystało - urzeczywistniający realność i istotę bytności układu Słonecznego, opowiada nam właśnie o nim, o naszej większej Ojczyźnie: Układzie Słonecznym. Sagan w rozdziale "Opowieści podróżników" zabiera nas w Odyseję, od Merkurego, przez prawie cały Układ Słoneczny. Nie dość, że w trakcie takiej ,,podróży” o nim nam opowiada, to robi to tak, jakby znajdował się we wnętrzu zbudowanego z opalizującego, płynnego stopu metali, bezszelestnie poruszającego się statku, mającego kształt nieco szerszego z obłym zakończeniem od spodu i góry, owalu. W tym niczym unoszące się w toni Wszechświata ziarno lub łza, pojeździe, Sagan, jak Neil deGrasse Tyson w serialu dokumentalnym "Cosmos: A Space Time Odyssey", porusza się harmonijnie po tkance czasoprzestrzeni, odwiedza planety Układu Słonecznego i sięga jeszcze dalej, jakby poza wyobraźnię. Tak wygląda sposób jego zaangażowania w nakreślaniu, naukowo-metafizycznym portretowaniu naszych osiągnięć, jako gatunku i Cywilizacji, i uwypuklaniu dziejów Kosmosu – oceanu Wszechrzeczy.

Nie sposób jest opisać i ocenić wszystkiego o czym opowiadał nam Carl Sagan w tymże ujmującym naukowego ducha gatunku ludzkiego dziele. Tytuły rozdziałów jego, jakże ważnej dla historii popularyzacji nauki publikacji, nie są do końca jednoznaczne, i dobrze, bo już tu, na starcie, w spisie treści "Kosmosu" pojawia się właśnie zagadka, którą czytelnik rozwiąże na przestrzeni całej zawartości publikacji. Od zarania dziejów aż do współczesności – tak swoim rytmem, z momentami filozoficznego dyskursu, morału i retrospekcji, przedstawiał nam piękno Kosmosu Carl Sagan, bo jak on sam powiedział na początku serialu pt. "Kosmos", który ponad 30 lat temu stworzył, i na początku pierwszego rozdziału niniejszej publikacji: ,,Kosmos jest tym wszystkim co jest, kiedykolwiek było lub kiedykolwiek będzie”.

W oparach absurdu! Hit czy kit? Kloaczny humor w filmach "Tromy".

Wisielczy, kloaczny, wstrętny, czy absurdalnie śmieszny humor, to wyznacznik specyfiki "Tromy" oraz jednego z ,,najdoskonalszych" filmów wytwórni: "Poultrygeist - Noc kurczęcich trucheł''. Dziennikarze z "onetu", jak i pewnie z "filmwebu" też, nazwali tą produkcję, jako jedną z najgorszych parodii filmów, w tym sensie jako gatunkowym rodzaju filmu: parodii. Co najdziwniejsze ów specyficzny obraz filmowy - szkoda, że nie emitowali go w formacie IMAX 3D - to niczym znak rozpoznawczy, symbol abstrakcji i totalnej będącej poza percepcją zmysłów inności; inności, którą trudno nie polubić.


"Poultrygeist - Noc kurczęcich trucheł'' nie jest parodią, to po pierwsze, a po drugie, jak już tą parodią jest, to jego twórcom ,,zwisa to i powiewa". Choć raz niczego nie kategoryzujmy, bo ten film powstał dla odmóżdżenia  zaślepionych, posłusznych społeczeństwu i Państwu mas ludzkich, i nie powinien podlegać bardziej szczególnej ocenie pokroju: najlepszy, najgorszy. Niech ludzie przejrzą na oczy. Niech zobaczą scenę z otłuszczonym jegomościem, i nie mówiąc brzydko: zabrązowieniem przez niego wszystkich czterech ścian toalety, nie powiem czym.



Ten film jest tak odmienny od tego co widziałem z gatunku filmów klasy B, C itd., że nie wiem jaki poziom ludzkiego zdeprawowania, jakby odmienny stan umysłu, musieli prezentować scenarzyści i reżyser "Poultrygeist - Noc kurczęcich trucheł", aby w ogóle zaprząc mózg do pracy nad tak osobliwym dziełem. Big Grin Całości specyfiki tej produkcji dopełnia fakt, iż przez jej konstrukcję przeziera forma... musicalu - ach te kwestie śpiewane, pozbawione zupełnie sensu. Jak tu nie podziwiać za to "Tromy"!

niedziela, 31 marca 2019

Fenomen seryjnego mordercy. Fascynacja i przerażenie zarazem. Słów kilka!

Seryjnych morderców, niestety, mimo postępu technologii, rozwoju technik śledczych i odpowiednich dziedzin psychologii, trudno jest wykryć. Jako ten niszczący miano bycia człowiekiem ,,niepotrzebny element społeczny", równie ciężko ich zdiagnozować, a co dopiero złapać na gorącym uczynku. To raczej określenie, któremu, o ironio, nadał sens Ted Bundy; od jego przypadku, tak na prawdę termin czy też problem ,,seryjnego mordercy" zaczęto powoli stosować, głównie w terminologii Psychokryminalistyki.



Dziś wielu ludzi, głównie wypuszczające swoje spragnione sensacji macki, media, nadużywają nazewnictwa ,,seryjny morderca", i w wielu przypadkach mylą je z ,,masowym mordercą", choć bywa i tak, iż w niektórych sytuacjach zaciera się granica między tymi pojęciami: i tu do głosu dochodzą postacie Jima Jonesa i Davida Koresha - przywódców sekt o skrajnie wąskim, spaczonym z naszej perspektywy poglądzie na wiarę i społeczeństwo.
Pośród seryjnych morderców poruszyły mnie słowa Karola Kota - bestii o antropomorficznych kształtach, która pierwocinami zła tak głębokimi, że aż nierealnymi, w niej drzemiącymi, nie może zostać nazwana człowiekiem. Oto co w szokującym wywiadzie, którego treść wskazuje na wypowiedzi Karola Kota jako człowieka spokojnie się wysławiającego, rozmawiającego o morderstwach, jak o zwykłej pasji, i paradoksalnie ,,zdrowego psychicznie", oznajmił o swojej moralności pan Kot:

 ,,Mówiłem już dzisiaj, że dobrem jest to, co sprawia przyjemność, w takim razie, skoro zabijanie dawało mi zadowolenie, więc jest dobrem, a ja porządnym człowiekiem. Nie jestem więc draniem czy zbrodniarzem, ale tylko mordercą. Wierzę w to, że jestem porządnym człowiekiem. To, że mordowałem niewinnych, to moja osobista, prywatna sprawa (...) Chwilą radości było dla mnie, gdy zaraz po czynie ścierałem palcem krew z noża, a potem go oblizywałem. Robiłem to jak najszybciej, w pierwszej lepszej bramie."

Czy takie indywidua, jak Karol Kot urodziły się po prostu złe. Otwarły się bramy piekieł i zeszły na ziemię po to, aby zabijać? Samo środowisko, rodzina i inne kwestie społeczne jego, jak i wielu innych psychopatycznych morderców, dotyczące, nie mogąwyjaśnić takiego zachowania, tego niepowstrzymanego, gadziego szału mordowania. Zapewne relacje rodzinne, problem akceptacji przez społeczeństwo, jeśli ma się jakąś dostrzegalną wadę w wyglądzie i zachowaniu, i trudności - mimo chęci - z tworzeniem więzi, ot intymnej relacji z drugą osobą, korelują jakoś z uszkodzeniami lub dysfunkcjami w odpowiednich płatach i strukturach mózgu, jak i ogólnie Układu Nerwowego u takiej osoby. Dodatkowo wspomniane wyżej czynniki niebiologiczne: społeczne i psychiczne, mogą łączyć się jakoś z dyskretną mutacją genetyczną, by doprowadzić, do tego co nieuniknione: do stania się seryjnym mordercą. osoby



Polecam literaturę naukową omawiającą i uzupełniającą problematykę seryjnych morderców:
1) "Seryjni mordercy. Suma wszystkich lęków", Urszula Szczęch
2) "Seryjni mordercy", Jarosław Stukan"
3) "Profil mordercy", Paul Britton".

Osobiście posiadam pierwszą z wyżej wymienionych, krótką, lecz robiącą na mnie gigantyczne wrażenie publikację. Kolejne muszę kupić i uważnie się w nie wczytać.

piątek, 22 marca 2019

A niech mnie błyskawica Flasha świśnie! Serialowe Arrowverse idzie w dobrym kierunku.

W przypadku Arrowverse - serialowej adaptacji Uniwersum DC, miałem pewne wątpliwości, co do charakteru dalszej części poszczególnych sezonów seriali z zakresu Arrowverse, ale w odniesieniu do ostatnich odcinków, odpowiednio dla: 15-ego 4-ego sezonu Supergirl i dla The Flash: 17-ego 5-ego sezonu, zmieniłem zdanie; jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, wręcz nawet zmuszony podzielić się wrażeniami, ba tym specyficznym wydźwiękiem, z ostatnich epizodów seriali od "CW", bo to, co na przestrzeni ich czasu trwania się wydarzyło było wprost ,,mega-giga niesamowite".

W The Flash ginie Orlin Dwyer, w ostatnich minutach odcinka, a niektórzy z oglądających ów odcinek poczuli się pewnie, jakby dostali obuchem w łeb. Jako uzdrowiony przez lek na meta-gen i na gnieżdżące się w ciele cząstki ciemnej materii, Orlin, zdaje sobie sprawę z własnych błędów, które popełnił, lecz to nie powstrzymało bardzo agresywnej decyzji nazwijmy to Grace a.k.a ,,She Cicada", której finałem było zabicie Dwyera poprzez wbicie mu w plecy łamanej, podwójnej błyskawicy Cicady. Wszystko, co Dwyer robił, całą nienawiść do meta-ludzi, którą z siebie wylał, realizował z perspektywy zemsty, za to, co go spotkało: porażenie porcją ciemnej materii w wyniku rozbicia się satelity STAR Labs zmieniło jego i jego siostrzenicy życie. Zmiana, której efekty były widoczne w emocjonalności i zachowaniu Dwyera w 17-tym odcinku, to nie już nie ten sam klasyczny, mrocznie charyzmatyczny "Cykada" z całego dotychczas emitowanego 5-ego sezonu; pełnoprawnym Cykadą została jego siostrzenica z przyszłości, co staje się zazębiającą się wokół problemu przyczynowo-skutkowego czasoprzestrzeni, zagwozdką. A dlaczego? Skoro Eobard Thawne nie ma kontroli nad ,,plastycznością Osi Czasu / Linii Czasu" i nie przewidział nadejścia drugiego Cykady z przyszłości, to ktoś musiał to jego czuwanie nad przebiegiem każdego zaplanowanego w przeszłości od 2049 roku wstecz, wydarzenia, naruszyć, albo jego samego kontrolować. O cholibka! Arroweverse idzie naprawdę w dobrym kierunku!
Równie niesamowicie i pikantnie fluktuowało zbiorowisko wydarzeń z 15-ego epizodu 4-ego sezonu Supergirl Na brodę Neptuna! W tych 45-ciu minutach pojawia się Lex Luthor, który w końcu uchyla rąbka tajemnicy ze swoich nie małych, wręcz genialnych, zdolności socjopatycznych: manipulacja ludźmi, przekonanie osób o tkwiącej w sobie dobroci, która jest kłamliwa, jadowita i fałszywa, oraz niezwykła inteligencja, którą wykorzystuje on, aby w wyszukany sposób odzyskać przywilej władzy i sprawowania kontroli tam, gdzie mu to będzie potrzebne, poprzez wykorzystanie leku swojej siostry, który uzdrowił jego organizm, tak, jak ocalił postrzelonego przez niego samego, zresztą, Jamesa Olsena.


W taki oto wyzierający geniuszem podstępu i mistrzostwa w kalkulacji możliwości wroga, sposób, Lex ucieka z więzienia i rozpoczyna ,,podbój National City"... i nie tylko. Tak, jak w 15-tym odcinku 4-ego sezonu Supergirl wykreowano Luthora, tak  w ogóle powinno się to robić w adaptacjach komiksowych "Uniwersum DC". W tych czterdziestu-kilku minutach otrzymaliśmy iście komiksowy archetyp Lexa Luthora ! Niesamowite! Serialowe Arrowverse idzie naprawdę w dobrym kierunku.

środa, 20 marca 2019

Samotnik, którego potrzebowała Galaktyka. "Star Wars: Kenobi" - recenzja powieści.


Jako zakochanym w popkulturze miłośnikom, zorientowanym na poszczególne ulubione tematyki i Uniwersa, nam fanom jest niezwykle trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że rozpowszechnione na całym świecie, rozlane po globie całą swoją niezwykłością, Gwiezdne Wojny, żyją własnym życiem; że są tak wyjątkowym organizmem, jakby były niezależnym, odrębnym bytem, które niczym ,,Święty Graal” czekały do lat 70-tych XX wieku na swoje odkrycie. Że prawie od 42 lat trwają one niezłomnie w popkulturowym świecie, pływając w oceanie ludzkich myśli, wyodrębniając się z nich jako gigantyczna zbiorowość, która przetrwa w sercach fanów jeszcze dziesiątki pokoleń w przód. 


Słynne, będące dla popkultury tym, czym tlen dla istot żywych, Star Wars, które w połowie lat 70-tych XX wieku, w pierwszych, próbnych scenariuszach na filmowe Space Fantasy, i którym w końcu, w 1977r. na światowej kinowej premierze dał życie skromny, bardzo ambitny George Lucas, to nie tylko rozpoznawalna światowa marka niczym gigantyczna korporacja, której produkty są dosłownie wszędzie, sięgając w każdy zakamarek, każdą nawet najmniejszą ,,odkrytą” powierzchnię - tam, gdzie popkultura już dawno odcisnęła swój znak, gdzie kulturowa myśl ludzka wciąż pragnie czegoś rozwijającego i dopełniającego. Na pewno złym i zbyt przerysowanym stwierdzeniem nie będzie określenie Gwiezdnych Wojen mianem protoplasty dla gatunku filmowego science – fiction z uwzględnieniem akcji w przestrzeni kosmicznej. Kiedy wyszedł pierwszy ich film z serii, nikt na dobre nie zdawał sobie sprawy, że sunące po kosmicznym niebie Imperialne Niszczyciele, śmigające myśliwce Rebeliantów i poruszające się z gracją, zwrotnie, i z zadziwiającą prędkością, zostawiające za sobą charakterystyczny wizg pracujących silników, pojazdy typu „TIE”, strzelające do siebie wiązkami energii, wywrą tak gigantyczne wrażenie na rzeszy publiczności. To była czysta ,,Moc” akcji i brawura, które rozdzierały materię obłej stateczności, będącej do emisji "The Star Wars" w 1977 roku, niestety, częścią rozrywkowego nie potrafiącego porwać do swego mitycznego świata przeciętnego widza, kina science-fiction . Do pierwszego filmu z sagi Star Wars Lucasa dołóżmy piękną, zniewalającą różnorodnością i energią, wołającą widza do przygody ścieżkę dźwiękową Johna Williamsa, okalającą fikcyjny, osadzony w Galaktyce świat, gdzie pierwsze skrzypce grało dualistyczne, prawie że baśniowe starcie Ciemnej z Jasną Stroną Mocy, a rzeczywiście po wielu latach od pierwszej premiery Gwiezdnych Wojen, po setkach wydanych książek i komiksów, po 8 głównych kinowych epizodach, śmiało, bez zbędnych oporów można stwierdzić, iż dostaliśmy coś tak ekstatycznego i ujmującego, co wpłynęło nie w gigantyczny, ale w przesunięty ku nieskończoności, bezcenny, przeczący ulotności na kulturowy dobytek cywilizacji współczesnej - którą człowiek tworzy od kilkuset lat, sposób.

Na jestestwie Gwiezdnych Wojen wychowują się już, co najmniej, dwa pokolenia miłośników Sagi Lucasa. Nieco starsi jej fani pamiętają czasy prawdziwej klasyki Star Wars: epizody filmowe "IV-VI"; czasy, w których królował młody niedoświadczony adept Jedi, Luke Skywalker, i ścigający jego oraz Rebelię, do której należał, Imperator i okryty ponurą, rażącą wrogością hebanową zbroją, Darth Vader. Nawet nieco młodsi widzowie oglądający "Star Wars: A New Hope" z 1977 roku pamiętają jedną z najważniejszych scen w historii dorobku filmowego tej marki. A był to moment, który przez wielu miłośników Star Wars uznawany jest za otwierający i napędzający potężną maszynę, jaką jest Saga zapoczątkowana lata temu przez Lucasa. Wystarczy wspomnieć słowa, które tak bardzo wybijały się z tej krótkiej, mającej miejsce na okręcie politycznym "Tantive IV" scenki, a nasze umysły momentalnie zaleje fala wspomnień, obrazów i zachowanych w pamięci dźwięków. Te kilkadziesiąt sekund, które wtedy, na początku "Nowej Nadziei" się rozegrały odżyje z siłą pierwszego, niezapomnianego doświadczenia. Po prostu nie da się zapomnieć wiadomości, którą w formie hologramu Leia Organa nagrała do pamięci kopulastego, niskiego droida R2D2, aby przekazał je pewnej osobie, na której pomoc w powstrzymaniu Imperium liczy cała Rebelia. Jej słowa brzmiały ,,Pomóż mi, Obi-Wanie Kenobi, jesteś moją jedyną nadzieją…”. To właśnie wspomnienie "Epizodu IV" Gwiezdnych Wojen, a w szczególności tej krótkiej, ale jakże istotnej scenki na Okręcie Politycznym ,,Tantive IV”, i postaci, do której księżniczka Organa kierowała swą wiadomość oraz sam fakt chęci poruszania się, jako fan, spośród całego ogromu treści Sagi w Kanonie książkowym "Legend" Star Wars, powoduje, że tym razem, to właśnie powieść Johna Jacksona Millera "Star Wars: Kenobi" pochłonęła me czytelnicze gwiezdnowojenne gusta, i swą obezwładniającą Mocą zajęła na długie, i co tu dużo mówić, warte uwagi godziny.

Po upadku Anakina Skywalkera, gdy przeszedł on na Ciemną Stronę Mocy i narodził się jako Darth Vader, gdy na kończącej "Wojny Klonów" - widowiskowej batalii na miecze świetlne, na Mustafar, gdzie ,,eks-Anakin” starł się ze swoim mistrzem, Obi-Wanem, czego skutkiem były prawie że agoniczne obrażenia, które odniósł, i które ,,uratowało” założenie opalizującej o barwie ropy zbroi podtrzymującej jego życie – jestestwo mrocznej istoty – świat Jedi bardzo wiele stracił; chyba nawet zbyt wiele. Po eskalacji furii świeżo upieczonego Vadera, którą była bezlitosna egzekucja Jedi, tzw. czystka, Zakon przeistoczył się w szybko butwiejące, rozpadające się w szary, cmentarny pył wspomnienie. Jasna Strona Mocy nie miała znaczenia, balans sił w Galaktyce biegł ku zaprzepaszczeniu i całkowitemu zatraceniu. Jedynie w niedobitkach Jedi, takich jak Obi-Wan Kenobi wciąż tliła się nadzieja; wciąż trwał w nim pierwotny pokład naturalnego dobra i przekonanie, że w Galaktyce, w końcu zapanuje dobro; że ciemność zniknie, a równowaga w Mocy, która scala całą rzeczywistość zostanie przywrócona. Nowelizacja J.J. Millera, którą bez cienia wątpliwości można mianować sequelem "Zemsty Sithów", lecz nastawionym na przedłużenie dramatycznej naznaczonej osobniczą odpowiedzialnością za losy Galaktyki, sequlem Obi-Wana, jest odpowiednią ku temu historią, aby ukazać sympatykom Gwiezdnych Wojen, dla których nie są one kolejnym zwykłym filmem, lub zwykłą przeczytaną książką, że w najbardziej dramatycznych, skazanych na porażkę sytuacjach dobro zawsze zwycięża; że Kenobi – pokorny sługa Mocy, jako Jedi odrzucający zatruty dziwnym, zbyt instytucjonalnym kodeksem Zakonu Jedi, system wartości, potrafił wykazać wręcz tytaniczną cierpliwość, determinację i wolę przetrwania godną ocalonych w czasach post-apokalipsy, dzięki którym nie zatracił się w nihilizmie i rozpaczy, i wyruszył na Tatooine, aby przekazać pod opiekę pewnej rodzinie małe zawiniątko: okryte szatami dziecko, które za kilkanaście lat ma dać Galaktyce nadzieję na pokonanie wszędobylskiego, wyrzucającego swe obłe macki, zła.




W powieści J.J. Millera, Kenobi nie bez przyczyny odgrywa pierwsze skrzypce, to oczywiste; to czuć po rozkładzie tempa akcji dzieła i sposobu rozwijania się jego fabuły i licznych wątków, które mimo własnej historii, trzymają się pędzącego ku zapomnieniu i własnej samotni Obi-Wana. Pod względem szybkości tempa rozgrywanych wydarzeń, w powieści nie zaznamy realiów typowych dla gwiezdnowojennych filmowych, animowanych, czy komiksowych i beletrystycznych starć, gdzie czuć, jak z każdym kolejnym przeczytanym zdaniem, akapitem, stroną czy rozdziałem intensywność rozgrywanych wydarzeń i nachodzących na siebie wątków staje się coraz większa. W "Kenobim" akcja ma cierpki, powolny, melodramatyczny charakter i nastrój, i jest to świetnym ruchem ze strony przeniesienia myśli twórczych J.J. Millera aktem kreacji na powieściową płaszczyznę wydarzeń tego tytułu; w końcu Obi-Wan przetrwał czystkę Jedi i był świadkiem upadku swojego ucznia, Anakina, wokół którego, co smutne, ślepo wierzono, że będzie on dla Galaktyki nadzieją na przywrócenie równowagi w Mocy i nastania w jej macierzy eonów stabilnych i spokojnych czasów. Plusem noweli o jednym z ostatnich Jedi jest skupienie jej akcji na obszarze Tatooine oraz dokładne poznanie kultury i obrzędowości ludzi pustyni tu zamieszkujących. Tuskenowie w "Kenobim" zostali przedstawieni w tak inteligentny sposób, jakby studiowano ich lud pod względem etnologicznym i antropologicznym. J.J. Miller sprowadza nam Tuskenów do zupełnie nowej roli. Po samym opisie ich obyczajowości i zżycia społeczności, która wyłania się z ich rasy, można stwierdzić, że ludzie pustyni są dla siebie tak samo zżyci, jak Jedi dla innych Jedi. Dzięki postaci A’Yark, która sprawnie połączyła wątek Tuskenów i istot ludzkich, jako dwie rywalizujące ze sobą grupy etniczne Tatooine w jedną całość, mamy świadomość, że noszący zakrywające cały ciało szaty, i grube metaliczne dostosowane do palącego żaru pustyni planety, gogle, Tuskenowie żyli naznaczeni cierpieniem i dyskryminacją; w końcu nie byli tacy dzicy, jakich zapamiętaliśmy z "Nowej Nadziei" – filmowego "Epizodu IV Star Wars".



Obi-Wan, który za wszelką cenę próbował zniknąć z mapy ,,Zakonu Jedi", a mimo to wciąż ukrywać się, egzystując gdzieś w pustelni na Tatooine i pokładając wiarę w Moc, z niewzruszonym spokojem ducha i sercem, które stawiło czoła spaczonemu przez korupcję i konszachty z Huttami Orrinowi Gaultowi i ocaliło rodzinę Calwellów, wciąż trwał przy nadziei, bo przecież niedaleko od jego małego mieszkanka w familii Larsów zamieszkał malutki chłopczyk, który za kilkanaście lat na nowo napisze los całej Galaktyki.

Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"

Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie sza...