niedziela, 31 marca 2019

Fenomen seryjnego mordercy. Fascynacja i przerażenie zarazem. Słów kilka!

Seryjnych morderców, niestety, mimo postępu technologii, rozwoju technik śledczych i odpowiednich dziedzin psychologii, trudno jest wykryć. Jako ten niszczący miano bycia człowiekiem ,,niepotrzebny element społeczny", równie ciężko ich zdiagnozować, a co dopiero złapać na gorącym uczynku. To raczej określenie, któremu, o ironio, nadał sens Ted Bundy; od jego przypadku, tak na prawdę termin czy też problem ,,seryjnego mordercy" zaczęto powoli stosować, głównie w terminologii Psychokryminalistyki.



Dziś wielu ludzi, głównie wypuszczające swoje spragnione sensacji macki, media, nadużywają nazewnictwa ,,seryjny morderca", i w wielu przypadkach mylą je z ,,masowym mordercą", choć bywa i tak, iż w niektórych sytuacjach zaciera się granica między tymi pojęciami: i tu do głosu dochodzą postacie Jima Jonesa i Davida Koresha - przywódców sekt o skrajnie wąskim, spaczonym z naszej perspektywy poglądzie na wiarę i społeczeństwo.
Pośród seryjnych morderców poruszyły mnie słowa Karola Kota - bestii o antropomorficznych kształtach, która pierwocinami zła tak głębokimi, że aż nierealnymi, w niej drzemiącymi, nie może zostać nazwana człowiekiem. Oto co w szokującym wywiadzie, którego treść wskazuje na wypowiedzi Karola Kota jako człowieka spokojnie się wysławiającego, rozmawiającego o morderstwach, jak o zwykłej pasji, i paradoksalnie ,,zdrowego psychicznie", oznajmił o swojej moralności pan Kot:

 ,,Mówiłem już dzisiaj, że dobrem jest to, co sprawia przyjemność, w takim razie, skoro zabijanie dawało mi zadowolenie, więc jest dobrem, a ja porządnym człowiekiem. Nie jestem więc draniem czy zbrodniarzem, ale tylko mordercą. Wierzę w to, że jestem porządnym człowiekiem. To, że mordowałem niewinnych, to moja osobista, prywatna sprawa (...) Chwilą radości było dla mnie, gdy zaraz po czynie ścierałem palcem krew z noża, a potem go oblizywałem. Robiłem to jak najszybciej, w pierwszej lepszej bramie."

Czy takie indywidua, jak Karol Kot urodziły się po prostu złe. Otwarły się bramy piekieł i zeszły na ziemię po to, aby zabijać? Samo środowisko, rodzina i inne kwestie społeczne jego, jak i wielu innych psychopatycznych morderców, dotyczące, nie mogąwyjaśnić takiego zachowania, tego niepowstrzymanego, gadziego szału mordowania. Zapewne relacje rodzinne, problem akceptacji przez społeczeństwo, jeśli ma się jakąś dostrzegalną wadę w wyglądzie i zachowaniu, i trudności - mimo chęci - z tworzeniem więzi, ot intymnej relacji z drugą osobą, korelują jakoś z uszkodzeniami lub dysfunkcjami w odpowiednich płatach i strukturach mózgu, jak i ogólnie Układu Nerwowego u takiej osoby. Dodatkowo wspomniane wyżej czynniki niebiologiczne: społeczne i psychiczne, mogą łączyć się jakoś z dyskretną mutacją genetyczną, by doprowadzić, do tego co nieuniknione: do stania się seryjnym mordercą. osoby



Polecam literaturę naukową omawiającą i uzupełniającą problematykę seryjnych morderców:
1) "Seryjni mordercy. Suma wszystkich lęków", Urszula Szczęch
2) "Seryjni mordercy", Jarosław Stukan"
3) "Profil mordercy", Paul Britton".

Osobiście posiadam pierwszą z wyżej wymienionych, krótką, lecz robiącą na mnie gigantyczne wrażenie publikację. Kolejne muszę kupić i uważnie się w nie wczytać.

piątek, 22 marca 2019

A niech mnie błyskawica Flasha świśnie! Serialowe Arrowverse idzie w dobrym kierunku.

W przypadku Arrowverse - serialowej adaptacji Uniwersum DC, miałem pewne wątpliwości, co do charakteru dalszej części poszczególnych sezonów seriali z zakresu Arrowverse, ale w odniesieniu do ostatnich odcinków, odpowiednio dla: 15-ego 4-ego sezonu Supergirl i dla The Flash: 17-ego 5-ego sezonu, zmieniłem zdanie; jestem bardzo pozytywnie zaskoczony, wręcz nawet zmuszony podzielić się wrażeniami, ba tym specyficznym wydźwiękiem, z ostatnich epizodów seriali od "CW", bo to, co na przestrzeni ich czasu trwania się wydarzyło było wprost ,,mega-giga niesamowite".

W The Flash ginie Orlin Dwyer, w ostatnich minutach odcinka, a niektórzy z oglądających ów odcinek poczuli się pewnie, jakby dostali obuchem w łeb. Jako uzdrowiony przez lek na meta-gen i na gnieżdżące się w ciele cząstki ciemnej materii, Orlin, zdaje sobie sprawę z własnych błędów, które popełnił, lecz to nie powstrzymało bardzo agresywnej decyzji nazwijmy to Grace a.k.a ,,She Cicada", której finałem było zabicie Dwyera poprzez wbicie mu w plecy łamanej, podwójnej błyskawicy Cicady. Wszystko, co Dwyer robił, całą nienawiść do meta-ludzi, którą z siebie wylał, realizował z perspektywy zemsty, za to, co go spotkało: porażenie porcją ciemnej materii w wyniku rozbicia się satelity STAR Labs zmieniło jego i jego siostrzenicy życie. Zmiana, której efekty były widoczne w emocjonalności i zachowaniu Dwyera w 17-tym odcinku, to nie już nie ten sam klasyczny, mrocznie charyzmatyczny "Cykada" z całego dotychczas emitowanego 5-ego sezonu; pełnoprawnym Cykadą została jego siostrzenica z przyszłości, co staje się zazębiającą się wokół problemu przyczynowo-skutkowego czasoprzestrzeni, zagwozdką. A dlaczego? Skoro Eobard Thawne nie ma kontroli nad ,,plastycznością Osi Czasu / Linii Czasu" i nie przewidział nadejścia drugiego Cykady z przyszłości, to ktoś musiał to jego czuwanie nad przebiegiem każdego zaplanowanego w przeszłości od 2049 roku wstecz, wydarzenia, naruszyć, albo jego samego kontrolować. O cholibka! Arroweverse idzie naprawdę w dobrym kierunku!
Równie niesamowicie i pikantnie fluktuowało zbiorowisko wydarzeń z 15-ego epizodu 4-ego sezonu Supergirl Na brodę Neptuna! W tych 45-ciu minutach pojawia się Lex Luthor, który w końcu uchyla rąbka tajemnicy ze swoich nie małych, wręcz genialnych, zdolności socjopatycznych: manipulacja ludźmi, przekonanie osób o tkwiącej w sobie dobroci, która jest kłamliwa, jadowita i fałszywa, oraz niezwykła inteligencja, którą wykorzystuje on, aby w wyszukany sposób odzyskać przywilej władzy i sprawowania kontroli tam, gdzie mu to będzie potrzebne, poprzez wykorzystanie leku swojej siostry, który uzdrowił jego organizm, tak, jak ocalił postrzelonego przez niego samego, zresztą, Jamesa Olsena.


W taki oto wyzierający geniuszem podstępu i mistrzostwa w kalkulacji możliwości wroga, sposób, Lex ucieka z więzienia i rozpoczyna ,,podbój National City"... i nie tylko. Tak, jak w 15-tym odcinku 4-ego sezonu Supergirl wykreowano Luthora, tak  w ogóle powinno się to robić w adaptacjach komiksowych "Uniwersum DC". W tych czterdziestu-kilku minutach otrzymaliśmy iście komiksowy archetyp Lexa Luthora ! Niesamowite! Serialowe Arrowverse idzie naprawdę w dobrym kierunku.

środa, 20 marca 2019

Samotnik, którego potrzebowała Galaktyka. "Star Wars: Kenobi" - recenzja powieści.


Jako zakochanym w popkulturze miłośnikom, zorientowanym na poszczególne ulubione tematyki i Uniwersa, nam fanom jest niezwykle trudno się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że rozpowszechnione na całym świecie, rozlane po globie całą swoją niezwykłością, Gwiezdne Wojny, żyją własnym życiem; że są tak wyjątkowym organizmem, jakby były niezależnym, odrębnym bytem, które niczym ,,Święty Graal” czekały do lat 70-tych XX wieku na swoje odkrycie. Że prawie od 42 lat trwają one niezłomnie w popkulturowym świecie, pływając w oceanie ludzkich myśli, wyodrębniając się z nich jako gigantyczna zbiorowość, która przetrwa w sercach fanów jeszcze dziesiątki pokoleń w przód. 


Słynne, będące dla popkultury tym, czym tlen dla istot żywych, Star Wars, które w połowie lat 70-tych XX wieku, w pierwszych, próbnych scenariuszach na filmowe Space Fantasy, i którym w końcu, w 1977r. na światowej kinowej premierze dał życie skromny, bardzo ambitny George Lucas, to nie tylko rozpoznawalna światowa marka niczym gigantyczna korporacja, której produkty są dosłownie wszędzie, sięgając w każdy zakamarek, każdą nawet najmniejszą ,,odkrytą” powierzchnię - tam, gdzie popkultura już dawno odcisnęła swój znak, gdzie kulturowa myśl ludzka wciąż pragnie czegoś rozwijającego i dopełniającego. Na pewno złym i zbyt przerysowanym stwierdzeniem nie będzie określenie Gwiezdnych Wojen mianem protoplasty dla gatunku filmowego science – fiction z uwzględnieniem akcji w przestrzeni kosmicznej. Kiedy wyszedł pierwszy ich film z serii, nikt na dobre nie zdawał sobie sprawy, że sunące po kosmicznym niebie Imperialne Niszczyciele, śmigające myśliwce Rebeliantów i poruszające się z gracją, zwrotnie, i z zadziwiającą prędkością, zostawiające za sobą charakterystyczny wizg pracujących silników, pojazdy typu „TIE”, strzelające do siebie wiązkami energii, wywrą tak gigantyczne wrażenie na rzeszy publiczności. To była czysta ,,Moc” akcji i brawura, które rozdzierały materię obłej stateczności, będącej do emisji "The Star Wars" w 1977 roku, niestety, częścią rozrywkowego nie potrafiącego porwać do swego mitycznego świata przeciętnego widza, kina science-fiction . Do pierwszego filmu z sagi Star Wars Lucasa dołóżmy piękną, zniewalającą różnorodnością i energią, wołającą widza do przygody ścieżkę dźwiękową Johna Williamsa, okalającą fikcyjny, osadzony w Galaktyce świat, gdzie pierwsze skrzypce grało dualistyczne, prawie że baśniowe starcie Ciemnej z Jasną Stroną Mocy, a rzeczywiście po wielu latach od pierwszej premiery Gwiezdnych Wojen, po setkach wydanych książek i komiksów, po 8 głównych kinowych epizodach, śmiało, bez zbędnych oporów można stwierdzić, iż dostaliśmy coś tak ekstatycznego i ujmującego, co wpłynęło nie w gigantyczny, ale w przesunięty ku nieskończoności, bezcenny, przeczący ulotności na kulturowy dobytek cywilizacji współczesnej - którą człowiek tworzy od kilkuset lat, sposób.

Na jestestwie Gwiezdnych Wojen wychowują się już, co najmniej, dwa pokolenia miłośników Sagi Lucasa. Nieco starsi jej fani pamiętają czasy prawdziwej klasyki Star Wars: epizody filmowe "IV-VI"; czasy, w których królował młody niedoświadczony adept Jedi, Luke Skywalker, i ścigający jego oraz Rebelię, do której należał, Imperator i okryty ponurą, rażącą wrogością hebanową zbroją, Darth Vader. Nawet nieco młodsi widzowie oglądający "Star Wars: A New Hope" z 1977 roku pamiętają jedną z najważniejszych scen w historii dorobku filmowego tej marki. A był to moment, który przez wielu miłośników Star Wars uznawany jest za otwierający i napędzający potężną maszynę, jaką jest Saga zapoczątkowana lata temu przez Lucasa. Wystarczy wspomnieć słowa, które tak bardzo wybijały się z tej krótkiej, mającej miejsce na okręcie politycznym "Tantive IV" scenki, a nasze umysły momentalnie zaleje fala wspomnień, obrazów i zachowanych w pamięci dźwięków. Te kilkadziesiąt sekund, które wtedy, na początku "Nowej Nadziei" się rozegrały odżyje z siłą pierwszego, niezapomnianego doświadczenia. Po prostu nie da się zapomnieć wiadomości, którą w formie hologramu Leia Organa nagrała do pamięci kopulastego, niskiego droida R2D2, aby przekazał je pewnej osobie, na której pomoc w powstrzymaniu Imperium liczy cała Rebelia. Jej słowa brzmiały ,,Pomóż mi, Obi-Wanie Kenobi, jesteś moją jedyną nadzieją…”. To właśnie wspomnienie "Epizodu IV" Gwiezdnych Wojen, a w szczególności tej krótkiej, ale jakże istotnej scenki na Okręcie Politycznym ,,Tantive IV”, i postaci, do której księżniczka Organa kierowała swą wiadomość oraz sam fakt chęci poruszania się, jako fan, spośród całego ogromu treści Sagi w Kanonie książkowym "Legend" Star Wars, powoduje, że tym razem, to właśnie powieść Johna Jacksona Millera "Star Wars: Kenobi" pochłonęła me czytelnicze gwiezdnowojenne gusta, i swą obezwładniającą Mocą zajęła na długie, i co tu dużo mówić, warte uwagi godziny.

Po upadku Anakina Skywalkera, gdy przeszedł on na Ciemną Stronę Mocy i narodził się jako Darth Vader, gdy na kończącej "Wojny Klonów" - widowiskowej batalii na miecze świetlne, na Mustafar, gdzie ,,eks-Anakin” starł się ze swoim mistrzem, Obi-Wanem, czego skutkiem były prawie że agoniczne obrażenia, które odniósł, i które ,,uratowało” założenie opalizującej o barwie ropy zbroi podtrzymującej jego życie – jestestwo mrocznej istoty – świat Jedi bardzo wiele stracił; chyba nawet zbyt wiele. Po eskalacji furii świeżo upieczonego Vadera, którą była bezlitosna egzekucja Jedi, tzw. czystka, Zakon przeistoczył się w szybko butwiejące, rozpadające się w szary, cmentarny pył wspomnienie. Jasna Strona Mocy nie miała znaczenia, balans sił w Galaktyce biegł ku zaprzepaszczeniu i całkowitemu zatraceniu. Jedynie w niedobitkach Jedi, takich jak Obi-Wan Kenobi wciąż tliła się nadzieja; wciąż trwał w nim pierwotny pokład naturalnego dobra i przekonanie, że w Galaktyce, w końcu zapanuje dobro; że ciemność zniknie, a równowaga w Mocy, która scala całą rzeczywistość zostanie przywrócona. Nowelizacja J.J. Millera, którą bez cienia wątpliwości można mianować sequelem "Zemsty Sithów", lecz nastawionym na przedłużenie dramatycznej naznaczonej osobniczą odpowiedzialnością za losy Galaktyki, sequlem Obi-Wana, jest odpowiednią ku temu historią, aby ukazać sympatykom Gwiezdnych Wojen, dla których nie są one kolejnym zwykłym filmem, lub zwykłą przeczytaną książką, że w najbardziej dramatycznych, skazanych na porażkę sytuacjach dobro zawsze zwycięża; że Kenobi – pokorny sługa Mocy, jako Jedi odrzucający zatruty dziwnym, zbyt instytucjonalnym kodeksem Zakonu Jedi, system wartości, potrafił wykazać wręcz tytaniczną cierpliwość, determinację i wolę przetrwania godną ocalonych w czasach post-apokalipsy, dzięki którym nie zatracił się w nihilizmie i rozpaczy, i wyruszył na Tatooine, aby przekazać pod opiekę pewnej rodzinie małe zawiniątko: okryte szatami dziecko, które za kilkanaście lat ma dać Galaktyce nadzieję na pokonanie wszędobylskiego, wyrzucającego swe obłe macki, zła.




W powieści J.J. Millera, Kenobi nie bez przyczyny odgrywa pierwsze skrzypce, to oczywiste; to czuć po rozkładzie tempa akcji dzieła i sposobu rozwijania się jego fabuły i licznych wątków, które mimo własnej historii, trzymają się pędzącego ku zapomnieniu i własnej samotni Obi-Wana. Pod względem szybkości tempa rozgrywanych wydarzeń, w powieści nie zaznamy realiów typowych dla gwiezdnowojennych filmowych, animowanych, czy komiksowych i beletrystycznych starć, gdzie czuć, jak z każdym kolejnym przeczytanym zdaniem, akapitem, stroną czy rozdziałem intensywność rozgrywanych wydarzeń i nachodzących na siebie wątków staje się coraz większa. W "Kenobim" akcja ma cierpki, powolny, melodramatyczny charakter i nastrój, i jest to świetnym ruchem ze strony przeniesienia myśli twórczych J.J. Millera aktem kreacji na powieściową płaszczyznę wydarzeń tego tytułu; w końcu Obi-Wan przetrwał czystkę Jedi i był świadkiem upadku swojego ucznia, Anakina, wokół którego, co smutne, ślepo wierzono, że będzie on dla Galaktyki nadzieją na przywrócenie równowagi w Mocy i nastania w jej macierzy eonów stabilnych i spokojnych czasów. Plusem noweli o jednym z ostatnich Jedi jest skupienie jej akcji na obszarze Tatooine oraz dokładne poznanie kultury i obrzędowości ludzi pustyni tu zamieszkujących. Tuskenowie w "Kenobim" zostali przedstawieni w tak inteligentny sposób, jakby studiowano ich lud pod względem etnologicznym i antropologicznym. J.J. Miller sprowadza nam Tuskenów do zupełnie nowej roli. Po samym opisie ich obyczajowości i zżycia społeczności, która wyłania się z ich rasy, można stwierdzić, że ludzie pustyni są dla siebie tak samo zżyci, jak Jedi dla innych Jedi. Dzięki postaci A’Yark, która sprawnie połączyła wątek Tuskenów i istot ludzkich, jako dwie rywalizujące ze sobą grupy etniczne Tatooine w jedną całość, mamy świadomość, że noszący zakrywające cały ciało szaty, i grube metaliczne dostosowane do palącego żaru pustyni planety, gogle, Tuskenowie żyli naznaczeni cierpieniem i dyskryminacją; w końcu nie byli tacy dzicy, jakich zapamiętaliśmy z "Nowej Nadziei" – filmowego "Epizodu IV Star Wars".



Obi-Wan, który za wszelką cenę próbował zniknąć z mapy ,,Zakonu Jedi", a mimo to wciąż ukrywać się, egzystując gdzieś w pustelni na Tatooine i pokładając wiarę w Moc, z niewzruszonym spokojem ducha i sercem, które stawiło czoła spaczonemu przez korupcję i konszachty z Huttami Orrinowi Gaultowi i ocaliło rodzinę Calwellów, wciąż trwał przy nadziei, bo przecież niedaleko od jego małego mieszkanka w familii Larsów zamieszkał malutki chłopczyk, który za kilkanaście lat na nowo napisze los całej Galaktyki.

sobota, 9 marca 2019

Opowiadanie ,,Na imię mu... Nekron" - Arrowverse


Opowiadanie z zakresu "Uniwersum DC Comics"; adaptacja wydarzeń rozgrywających się pomiędzy 8-mym a 9-tym odcinkiem 5 sezonu serialu "Supergirl"- przed rozpoczęciem się Crossoveru ,,Elseworlds" - należącego do "Arrowverse". Głównym bohaterem jest Cisco, który niespodziewanie musi stawić czoło wizji, którą wywołała jego moc. Autor opowiadania: Hubert Belon.



Stróżki krwi spływały złośliwie, sunąc się powoli, aż do czubka zaokrąglonego nosa Cisco. Pochylona pozycja ciała nie ułatwiała zadania. Bóle głowy, które Ramon odczuwał stawały się coraz bardziej nieznośne, coraz intensywniejsze, jakby tysiące drobnych igiełek naraz kuło każdy nerw w jego czaszce. Metaliczna, wygładzona powierzchnia ściany, sekretnego, wtłoczonego w murek sferycznie biegnącego korytarza pokoju, w którym niegdyś pod nosem przyjaciół Cisco, swe plany knuł Eobard Thawne, przytrzymywała ledwo opierającego się o bark i dyszącego niczym pozbawiony powietrza, schorowany człowiek, Ramona.                                                                           Wyciągając lewą dłoń przed siebie Cisco rezerwami sił przeciągał swoje ciało dalej i dalej. Krok za krokiem. Jednak Ramon był coraz słabszy. Tracił nadzieję; czuł jakby zjadł porcję deseru z antymaterii zamiast lodów. Na tę myśl uśmiechnął się do siebie i nawet ułożył dla siebie ksywkę, na wypadek, gdyby rzeczywiście zjadł ociupinkę takich lodów i zyskał dziwniejsze moce niż ma obecnie. Anihilator – tak, Cisco ,,destruktor, to by było to. Takie chwile jak te, mimo że budujące, teraz nic nie wskórały, nie mogły podtrzymać Cisco na duchu.                                                                     Nagle skronie naukowca przeszył ostry ból, który równie momentalnie przerzucił się na oczy. Ramon usłyszał jeden zbyt ostry, jak wrzask tysiąca demonów paraliżujący wizg, który nie pochodził ani z pomieszczenia ani gdziekolwiek ze S.T.A.R. Labs. Przytłaczający dźwięk, tak jak nagle się pojawił równie niespodziewanie znikł. Wizg pozostawił po sobie pustkę, obłą nieskończoną czerń, dużo gorszą, niż najgorszy przeciągliwy szum. A w tej pustce trwał on, Cisco, który nic już nie słyszał. 
                                                                          Koszmarny ból, co nie wydawało się realne, również zajął oczy Ramona. Jego wzrok momentalnie się wyłączył, po prostu zgasł, jakby we Wszechświecie wyemitowano ostatnią falę światła, której on teraz był ostatnim odbiorcą. Lecz nawet pojedynczy foton nie był odczuwalny przez jego oczy. Może mu się zdawało, albo była to jednak prawda, Cisco zaczął odczuwać drobne, nieregularne przebłyski światła, tą dziwną falującą poświatę, wydobywającą się niczym spod powiek aurę, której podświadomość nadawała kształt jakiegoś symbolu. Gdzieś już go chyba widział. Ta wizja coś mu pokazywała. To było tak profetyczne, tak intensywne – nigdy nic podobnego nie czuł. Przerywane emisje świetlne, wydobywające się z samego serca jaźni przybierały kształt krzyża o dwóch krótszych i jednym dłuższym, ramionach, rozszerzających się ku nasadzie, gdzie w przedłużeniu dłuższego ramienia zamiast jego odpowiednika rysowała się lekko owalna pętla. Po każdej takiej serii błysków, Cisco, jakby wprost z samej ich energii usłyszał krótki rozlegający się wszech-dźwięk, te dwa wyraźne słowa: ,,Fate… Nabu”. Potem wizja równie zażarcie rozświetlała jego umysł powidokiem złocistego mocno zaznaczonego, emanującego prawością i niezmienną siłą, hełmu. Wszystko, co teraz Cisco doświadczał zdawało się nie mieć końca. Głosy, światła i obrazy powtarzały się przez jakiś czas, aż w końcu ustały.                                                                                                                                                             Ramon zrozumiał; przypomniał sobie to, co mu się stało; to, dlaczego wyczerpany zsunął się na ścianę tuż przy interaktywnych drzwiach sekretnego pokoju S.T.A.R. Labs, to czemu jego ciało odmawiało posłuszeństwa, a zmysły zerwały kajdany i zniknęły, jak gdyby nigdy ich nie było. To była ta wizja, to był ten moment, gdy razem z Barrym wracali od Kary na swoją Ziemię. Wyłom się zamykał, a oni pewnie lądowali tuż przy tunelu wewnątrz „S.T.A.R. Labs”. Pamiętał, jak zbliżał się do głównego komputera, na którym pracował jego zespół, i przez przypadek otarł się ramieniem o swojego kumpla, Barry’ego. Momentalny szok, który niespodziewanie wywołało ich zetknięcie się, przeistoczył się w zlepek migających szybko obrazów, w których zawieszony jak tajemniczy obserwator, Cisco, ujrzał gdzieś w oddali, Flasha, pomagającego mężczyźnie unoszącemu się nad powierzchnią, którego głowę zakrywał mocarny złocisty hełm, a z jego barków zwisała peleryna podkreślająca niebiesko-żółty strój, który nosił. Przeciwnikiem Flasha i jego towarzysza była skąpana w czerni, niewyraźna ludzka postać, ku której nowy znajomy Barry’ego wołał jej imię: ,,Nekron”.                                                                                
       Wizja się rozpłynęła. Cisco wolał to zachować dla siebie, nie wiedział co o tym myśleć.                                                                                                                      
       ,,Boże… w końcu dotarłem”, pomyślał Cisco. Rezerwą sił godną wybitnego alpinisty, chwycił on krawędzi umieszczonej na statywie konsoli Sztucznej Inteligencji, tak, aż zbielały mu kłykcie lewej dłoni. Gdy zdołał wstać, klikając komendę klawiszy na klawiaturze konsoli, Cisco zdołał włączyć Gideona, aby w razie, gdyby zapomniał o tym, co koniecznie musiał przekazać swojej ekipie, Gideon miał nagrać następującą wiadomość i powiadomić załogę Legend, Star City i wszystko przekazać również Karze; to raczej Cisco wolał zrobić osobiście. 

         - Nadchodzi… Widziałem tylko jego dziwny krzyż. To był amulet, a on nazywał się Fate… Ten drugi głos… chyba dobry, to Nabu. Była jeszcze… dużo wcześniejsza, zbyt wyraźna i przerażająca wizja, zaraz po naszym powrocie z National City. To od tego się zaczęło. To był Barry, z tym drugim, chyba Fatem. To się wszystko łączy. Fate i Barry. Oni walczyli z czymś tak mrocznym, pochłaniającym życie, pochłaniającym wszystko. Widziałem ich śmierć. Ciemność, której na imię ,,Nekron” nadchodzi. – Cisco opadł na Ziemię. Nie stracił przytomności; czuł całym sobą zbliżające się wydarzenia.

Obsceniczne szaleństwo i mitologia Lovecrafta. Recenzja komiksu "Neonomicon"

Mroczna, wyjątkowo dogłębna w swej atmosferze, obłędna i zaskakująca w kreowaniu uczucia niepokoju i lęku, oraz tajemnicza, dogłębnie sza...